Jako, że aż mi się nuży, to się wypowię.
Jak dla mnie, emocjonująca tak subkultura. Naprawdę. W końcu dawniej to by ich nazywali geniuszami, poetami, romantykami, bojownikami o miłość i sprawiedliwość, muszkieterami itd, a teraz? Banda slabych gnojków, którzy zaczeli mysleć nad modnym te kilka tysięcy lat temu tematem dotyczącym sensu istnienia i ogólnego bytu. Wystarczy, że ktoś potrafi poprawnie napisac wiersz, piosenkę, albo publicznie powie, że ma dosyć tego całego gówna, to jest emo. Wow. Albo nie, gdy zrobi sobie fryzurkę al'a postac z anime <co niektórym pasuje, a innym nie>, to też ma problem. Chociaż szczytem emo jest Tokio Hotel - <czysto hipotetyczna gadka> - który śpiewa zdaje się o problemach itd, a jakoś znajdują się ludzie, którzy tego słuchaja i ogólnie boom na nich. No ta. Garstka zdegenrowanych chłopczyków udajacych panienki, śpiewa o tym, o czym milczy grono, zamiast wziąśc do roboty porzadnej, iść z systemem itd. W końcu po oc człowiek <-emo> ma zaczać myśleć, zastanowić się, usiaść, dać wyraz swojemu bólu jak wygląd Leona Di Cupa, zamiast schować i zdusić to w sobie al'a Lean de Arni. Hahaha... A już szczytem debilizmu totalnego jest pisania i nazywanie kogoś emo, kto przestał się usmiechać do życia i napisał, że mu się odechciewa żyć. Bo naprawdę, w dzisiejszym świecie, łątwiej jest palnąć se w łeb i skuteczniej, niż szukać wsparcia u rodziny, znajomych, u których liczy się jedynie dobra zabawa i ladne widoko, niż to, co się dzieje w głowie jego znajomego, dziecka. I nie wiem, kto w takim wypadku jest bardziej dojrzałym człowiekiem. Ten, który myśli i daje zapis myślą, czy taki, który macha ręką i pije kolejnego browarka z uśmiechem krzywym jak jego mózg i w podobnym stopniu fałszywym.