Właśnie przeprowadzam betatest nowej formy nauki. Opcja wygląda tak, że od razu po powrocie do domu z uczelni zjadłem obiad i poszedłem spać. Obudziłem się przed chwilą i mam zamiar siedzieć teraz całą noc, może jedną kawe wypije tylko... w ten sposób nie powinno mnie morzyć specjalnie... kolokwium mam za niecałe 12h, a jak go nie zdam, to będę musiał być debilem, bo to najprostszy przedmiot w tym semestrze (polałem oba koła na początku, ale to z lenistwa). No i będę miał jeden przedmiot w plecy już... a nie specjalnie mi się to uśmiecha.
[Z cyklu "Tantowe eksperymenty na uczelni"]
Ułał, laby dzisiaj były nerwowe i traumatyczne dla niektórych osób. Wpierw, koleś nagle wkręcił coś sobie, że każdy musi mieć zeszyt laboratoryjny ze wklejoną receptą i wpisanymi obliczeniami, bez niego nie powalał zaczynać eksperymentów. Udało nam się szybko zremodelować mój zeszyt (mam jeden zeszyt do wszystkiego tak nota bene) i wkleić recepte na korektor na szybko. Potem mieliśmy otrzymać 10ml estru, ale chociaż męczyliśmy się z tym 3 godziny, jeszcze nie skończyliśmy... do tego chyba jakiś błąd na końcu zrobiliśmy, ale już sam nie jestem pewien. W każdym razie, najpierw montowaliśmy jakiś szklany gadżet z watą, termometrem, dzynglem do miareczkowania, magnetycznym mieszadełkiem i miską lodu. Jednocześnie gotowaliśmy filtr z zeszłych laboratoriów, żeby substancje uratować. W końcu uratowaliśmy 2.6g czegoś, co wygląda jak różowe włókno szklane (2.5g to minimum na zaliczenie), ale jak dokładniej wyschło to już mamy 2.4g... mam nadzieje, że uda mu się wkręcić, że jest więcej albo coś hehe... w między czasie musieliśmy bawić się z jakimśtam płynem, który wpierw trzeba było zmieszać z innym, utrzymując niską temperature (reakcja egzotermiczna była, jak się za szybko dolewało, to temperatura skakała jak szalona, pomimo tego, że szkło stało w misce z lodem heh). A jak to skończyliśmy, to przez 45 minut siedziałem przed szkłem i dmuchałem na nie suszarką do włosów co pare minut, aby temperatura utrzymała się na poziomie 30 stopni celciusza (nie mogła ani spaść, ani wzrosnąć za dużo). W końcu wyszło nam coś, co pachniało bananami, to to zmieszaliśmy z czymśtam jeszcze (octanem etylu chyba), żeby się cośtam wytrąciło. Wnioski z laboratoriów dnia dzisiejszego:
- Bez względu na poprawność obliczeń, wydajność reakcji jest min. o połowe mniejsza niż w recepcie i nie ma chuja, żeby ci wyszła ilość produktu załatwiająca zaliczenie. (koleżance jednej dzisiaj nic nie wyszło... po wszystkim nic jej się nie wytrąciło heh). A produktów i tak dadzą ci według teoretycznej wydajności, czyli bez doktoratu z chemii nie bardzo idzie osiągnąć sensowny wynik.
- Przelewanie stężonego kwasu siarkowego bez rękawiczek to czad dla chartkorofcuf
- Ręka oblana octanem butylu śmierdzi przez cały dzień.
- Kwas octowy wylany na ręce piecze, ale bez chartkoru.
- Recepty pisane po angielsku i wykładowca tłumaczący nam 10x to samo po angielsku są nie fajni. W szczególności jak i tak coś się potem źle stanie.
[/Z cyklu "Tantowe eksperymenty na uczelni"]
[Z cyklu "Tantowy koniec semestru"]
Jutro - Poprawa kolokwium z ekonomii. Niezdam = Game Over.
Sobota - Sklejanie na szybko prezentacji z Ekofilozofii na poniedziałek. Nie przyniosę jej, a zdanie będzie trudne. Wieczorem idę na chlanie u Mlecznego, ale uprzedziłem ich, że tylko na chwile, bo jest wpizdu do zrobienia.
Niedziela - Pisanie konkluzji do prezentacji z Env.Policy. Nie jestem sam w grupie i właściwie swoją część zrobiłem, ale i tak teraz będę pewnie musiał najwięcej zrobić. Nie zrobie prezentacji = nie zdaje ja i jeszcze kumpel i koleżanka z teamu.
Poniedziałek - Oddawanie prezentacji z ekofilozofii i odebranie raportów do poprawy (bo napewno jakieś będą). Poprawianie ich zajmie mi popołudnie, bo wieczorem będzie trza zakuwać.
Wtorek - Egzamin z zarządzania, z którego podobno miałem być zwolniony. Ale nie jestem, jak i większość osób, bo najpierw gość obiecywał, a potem powiedział, że za dużo osób ma piątki i to nie przejdzie, bo "wywieraliście na mnie presje, abym wam zawyżał oceny"... kur*a, co za kretyn... materiału jest dużo, nie pośpię sobie w następnym tygodniu...
Środa - Termin zdawania projektów z Env.Policy, na które wypadałoby jeszcze jakiegoś pałerpojnta zmontować na szybko... oczywiście, od tego zależy zaliczenie przedmiotu.
Czwartek - Ostatnie laboratoria i szansa na zdanie ich... czarno ją widzę. Jak poleje laby, to jeszcze nic straszne, poprawię je za rok...
Piątek - Termin zdawania esejów z ekofilozofii (jak ktoś napisze mi dobry esej, to jest zwolniony z deadline'u na pół roku). Umrę przy pisaniu tego =_=... a jest jeszcze poprawa drugiego kolokwium z ekonomii... niefajnie...
Weekend - Umieranie po ciężkim tygodniu...
Poniedziałek - Początek sesji egzaminacyjnej, czyli prawdziwego hardcore'u...
[/Z cyklu "Tantowy koniec semestru"]
Chyba faktycznie powinienem bloga założyć.