W tych pierwszych Finalach namiętnie hejtowałem wszystkie dungeony bez pomysłu. Nie znosze takich typowych niekończących się jaskiń. Tak z grubsza to:
FFVII- to, że kiedyś się skończyła, mini gierki w gold saucer (snowboard, motory, moogle i łódź były ok, chodzi o te lipniejsze), wyciąganie materii w przestrzeni
FFVIII - latanie tym lipnym statkiem, czasówki, lądowanie w kolejnej lokacji zrobionej bez polotu, karcianka po tym, jak doszły pewne kretyńskie zasady
FFIX - Skakanka, skakanka, i skakanka. Pokaz walki na samym początku (uparłem sie żeby wykręcić 100%), polowanie w Lindblum na punkty. Wspominałem już o skakance?
FFX - Uganianie się za motylami, jazda na Chocobo (jedno i drugie było potrzebne na uber bronie), blitzball dopóki go nie ogarnąłem
FFX-2 - nie chce mi sie tyle pisać
FFXII - wszystkie momenty w których nie miałem forsy i musiałem grindować, niektóre mark hunty
Dragon Quest VIII - sejwowanie, walka z tym ptakiem prawie pod koniec (podchodziłem do tego.. no nie wiem ile razy. Dużo)
Vagrant Story - pułapki, momenty kiedy miałem tak wysoki risk, że nie trafiałem, lasy w których się gubiłem, smoki
Chrono - a bo ja wiem, w sumie prawie nic