Miłość... To jedyna rzecz, w którą będę wierzył. Może i dlatego, że jestem tragicznym romantykiem, moze i dlatego, że patrzę na to nie przez pryzmat umysłu, ale swoich uczuć. Ładnie to skomentowaliście pod względem umysłowym, ale wszystko sprowadziliście do jednego - dzieci, a potem do zapomnienia itd. Czy wyście poszaleli?! Równie dobrze mozan napisać, ze po cholerę żyć, skoro i tak umrzemy. Po cholerę czuć, skoro i tak umrzemy. Wreszcie po cholerę przestrzegać jakichkolwiek zasad, skoro i tak umrzemy. Ktoś oczywiście powie, że zostaniemy zapomnieni kiedyś przez tę drugą osobą, tak samo jak podczas śmierci za kogoś, ale czy nie próbowaliście tego rozpatrzyć pod innym względem? Nie chodzi o to, by umrzeć w miłości za kogoś, ale dla kogoś. Również ten tak zwany efekt znudzenia - ile jest par, które są ze sobą ileś tam lat? Miliony. Czy one się sobie znudziły? Czy one się rozstaja po pewnym okresie czasu? Czy moze są ze sobą jedynie z przyzwyczajenia, albo, żeby trzymać pozory? Całe nasze życie nie wystarczy, by poznać samego siebie, a co dopiero drugą osobę, więc nie mamy prawa znudzić się w naszym związku. Jeśli ktoś traktuje swoja małożonkę/dziewczynę/osobę którą kocha, jako zwykły produkt do rozmnożenia itd, to nie dorósł do tego uczucia. Boicie się zostać sami na starość? A czy wy jesteście godni tej drugiej osoby, by ona przy was została? By was spierała w każdej chwili, by was... kochała? Nie. Miłość to uczucie, którego nie można opisać, nawet przez was inteligentny i naukowy przepływ hormonów - strach również wywołuje reakcje w naszym orgraniźmie, a mimo to, każdy w niego wierzy, więc w miłosć mozna nie wierzyć? Na to nie ma lekarstwa, ale czy ktoś chciałbym się z tego wyleczyć? Czy ktoś z was chciałbym być samotnym, nieczułym na starania/ból/miłość swojego partnera? Wogóle jakim prawem możecie mówić "miłość", czy "kocham" ot tak sobie? Zastanawialiście się kiedyś, co te słowa tak wlaściwie oznaczaja? Bo najwidoczniej jesteście raczej dziećmi w tych sprawach, skoro patrzycie przez to w naukowy sposób. Różne dolegliowści wywiłują w naszym organiźmie uczucia, ale miłość wywołuje jedynie te pozytywne, więc mówić, że jest to choroba, to po prostu głupota. Oczywiście, ktoś powie, że miłość w takim razie to narkotyk, który uzależnia. Błąd. Z tego nie możemy się wyleczyc, zaś miłość zawsze daje nam wybór - to, czy się jej poddamy, ulegniemy, zależy jedynie od nas, a nie od jakieś mieszanki chemicznej. Nie mozna porównywać nas do zwierząt włąśnie przez miłość, bo u nicha wygląda to mniej więcej tak - najsilniejszy zapłądnia partnekrę, a potem idzie dalej i znowu zapładnia, a ich parnterka szuka innego, któy i ja zapłądnia. Chcecie tak żyć, gdzie każdy z każdym? Bo ja nie. Jestem człowiekiem, a kochać, to znacyz nie myśleć w kategorii człowiek = zwierze. W miłości dojrzewamy, przez nią czasami umieramy, ale również i w niej, znajdujemy siłę by żyć dalej. Jesteśmy gotowi dla tej drugiej osoby do wszystkiego, nawet do poświęcenia największego skarbu <dla jednych jest to własne życie, dla innych nie>. Są przypadki, gdy miłosć daje siłę ludziom nawet wtedy, gdy jej nie potrzebuję - przykład: wasza wybranka zostaje sparaliżowana, to co robicie? Trwacie przy niej w cierpieniu, czy jak sami twierdzicie, bedąc nie zdotną do współżycia porzucacie ją i znajdujecie sobie nową partnerkę do "bzykanka"? Czy to jest według was dojrzałe? Bo według mnie to dziecinada. Zaś maksymalną głupotą jest twierdzenie, że wraz z latami ta miłość umiera i jesteśmy z drugą osobą jedynie z przyzwyczajenia, bądź innego czynniku. Patrzyliście kiedyś swojej dziewczynie/komuś kto wam się poodoba w oczy? I co widzieliście? Oczy w sensie naukowym, czy zwierciadło duszy? Jeśli miłość to taka zla cecha, to czemu nikt na nią lekarstwa nie szuka? Bo jest ono nie potrzebne. Przypatrzcie się swojej dziewczynie/obiekcie waszych westchnień i zadajcie sobie cholernie ważne pytanie: czy jestem w stanie z nią być do końca życia i za co ją tak właściwie kocham? I tu jest cała potęga tego uczucia - nie mozna sobie odpowiedzieć, za co ja kocham, po prostu ją kochamy. Nie wierze, że to wszystko, co kiedyś przeżyję itd, jest jedynie skutkiem ubocznym chęci rozmanażania się. Są zwiazki bezdzietne, gdyż jedna strona, która chce mieć dzieci, "umiera" dla tej drugiej osoby <niszczy/usypia swoje pragnienie byle z nią być. Są związki, gdzie jedna osoba jest w śpiączce, zaś druga trwa przy niej. "Umiera" dla niej, rezygnując ze swego życia, zaprzepaszczajac te swoje wszystkie szanse dla niej. Również z miłości "umieramy" dla drugiej osoby, by ta mogła robić to co chce <na przykład: przeszkadzamy w jej karierze, a jedynym rozwiazaniem, jest usunać się na dalszy plan>. To jest włąśnie miłość - umrzeć nie za drugą osobę, ale umrzeć dla niej... Oczywiście, to działa w obydwie strony... A jak ktoś ma jakieś zastrzeżenia, to niech zada sobie pytanie, czy za te kilkanaście/klikadzisiąt lat opuści swoja ukochana, bo jest już stara, niedołężna, brzydka itd. W tym aspekcie nie myślcie głową, bo zawsze mozecie znaleźć lepszą kobietę od tej, z którą jesteście, tutaj musicie myśleć po prostu sercem. Wiem, że to wydaje się głupie, ale jeśli macie zamiar jedynie sie "kochać" byle mieć dzieci, to rówie dobrze mozecie iść do banku spermy - na pewno kiedyś sie komuś przyda. Mało tego - jeśli chcecie sobie "pocipciać", to idźcie do jakieś pierwszej lepszej "kurwy" <to nie przekleństwo, tylko zawód> i sobie ulżyjcie... Poświęcenie... Nie patrzymy na siebie, lecz tylko i wyłacznie na nią. Nie bierzemy pod uwagę swoich pragnień, uczuć, lecz tylko i wyłącznie jej. Kochajac, nie jesteśmy egoistami, lecz ludźmi szczodrymi. Trzeba tylko uważać, kogo tym uczuciem obdarowujemy.