Właśnie przeglądałem śmieci, które się na dysku mym znalazły przez te lata urzywania komputera i odkryłem coś, co spokojnie można nazwać fanfic'iem. W rzeczywistości jest to moja praca na konkurs Tolkienowski, którą to kiedyś wysłałem (swoją drogą, to słuch o niej zaginął i dopiero teraz drugi raz zobaczyła swiatło dzienne). Napisałem ją jakieś 5 lat temu... chyba w drugiej klasie gimnazjalnej. Dzisiaj to się wydaje śmieszne, ale naprawde byłem z tego dzieła dumny. Jakby ktoś nie wiedział, to jest to hmm... połączenie realiów śródziemia z motywami zaczerpniętymi z Final Fantasy VIII i trochę VII. Nie sądze, żeby komuś chciało się to czytać, bo to chyba pobija długością moje posty z "Kółka Filozoficznego", ale warto wstawić. A nuż komuś strzeli do głowy, zeby się zabrać. Dobra.... nie przedłużam niepotrzebnie.... więc.... kamera...... AKCJA.....
Klient ma zawsze racje
Południe nad morzem Rhun było piękne. Krabopodobne skorupiaki chodziły po plaży w takich ilościach, że wyglądało to jak zatłoczona
ulica w dużym mieście. Tafla wody była czysta tak, że Galad, siedzący kilkanaście metrów nad nią, mógł bez problemu zobaczyć w niej swą sylwetkę. Gdyby nie mewy, wojownik mógłby pomyśleć, że czas stanął w miejscu. Galad wypluł źdźbło trawy z ust i schował pieczołowicie czyszczony dotychczas miecz do pochwy. Wypowiedział, krótką formułę zaklęcia i przestał lewitować. Wylądował spokojnie na plaży. Pierścień, który dostał jego ojciec od jednego z wielkich czarodziejów spisywał się na piątkę. Wsiadł na swojego konia, gryzącego przez ten czas kępkę trawy. Zwierze nastroszyło uszy, a jego brązowa sierść błyszczała w świetle słońca. Galad znał się na koniach. Każdy adept szkoły w Balamb znał się na nich. Balamb szkoliło wojowników najwyższej klasy. Znali się oni na walce, na potworach zamieszkujących ten świat. Galad nie należał do wyjątków. Doskonale opanował umiejętność władania mieczem i innymi broniami ręcznymi.
Elvoret, bo tak wabił się koń człowieka, szedł truchtem, zachowując pewien dystans od plaży, co na pewno oszczędziło kilka krabich istnień. Przed nim bardzo ważny egzamin. Dążył do Winhill, małej wioski rybackiej na północy jeziora, aby zabić „strasznego wielkiego czarnego smoka” grasującego w tamtych okolicach. Dyrektorowie z Balamb wiedzieli, że nie jest to nic większego od Wyvern’a. Wysłali, więc tylko jednego żołnierza, bo czemu wysyłać więcej ludzi dla czegoś, co zginie po kilku cięciach. Szkoła ta miała doświadczenie w tych sprawach. Wiele razy dowiadywali się o bazyliszku, gdy chodziło o dużą iguanę. Często też gazy błotne i inne bagienne ciekawostki geologiczne mylone były np. z kikimorą lub ośmiornicą bagienną. Galad był posyłany do „brudnej roboty” dość często, wiedział, że znowu okrzykną go bohaterem narodowym za zabicie niewinnego zwierzęcia. Powoli nudziła go ta praca.
Mieszkańcy z nad południowego brzegu morza Rhun, byli nieciekawymi ludźmi. W Gondorze i dalej ich plemiona nazywane są „Easterlingami”. Są to dzikie ludy, parają się głównie napadaniem na inne plemiona, północnych mieszkańców jeziora (trochę bardziej ucywilizowanych nadmorskich ludów), a nawet na Rohan i Gondor. Nie są oni jednak wielkim zagrożeniem. Plemiona liczą sobie do 500 ludzi, a ich populacja ciągle się zmniejsza, z powodu chorób i napadów. Galad słyszał o nich dużo. Wiedział, że sztuka metalurgii nie mogła się dobrze rozwinąć w takim miejscu jak to. Ich miecze łamały się po mocnym uderzeniu o drzewo.
Jechał na północ, do kraju Gholianów(1). Dzielili się oni na klika plemion, ale nie napadali na siebie. Żyli z rybołówstwa i uprawiania pszenicy. Jest to naród rozwijający się i ucywilizowany, lecz na walce nie znali się. Żaden większy drapieżnik nie kierował się w dół rzeki. Jednak jakieś monstrum zawitało do tego spokojnego miejsca, więc ludzie zamiast zorganizować dużą grupę i przepędzić potwora, musieli posłać po specjalistę.
Galad oddalił się nieco od morza. Tak jak powiedzieli mu ludzie z niedalekiej wioski, trafił bezbłędnie na trakt handlowy prowadzący, z północy do Mordoru. Droga była otoczona sosnami, krzewami i innymi roślinami, których nie rozpoznawał. Trasa była szeroka i wybrukowana, ale jego jakoś to nie cieszyło. Trakty handlowe przyciągały złodziei, rzezimieszków i zbójów. Drogi takie były bardziej potrzebne do życia im, niż handlarzom. Galada nie przerażali jednak złodzieje w liczbie mniejszej niż 20.
Mimo ciemności, widział doskonale drogę. Noc była rozgwieżdżona, a księżyc w pełni. Złodzieje, których zobaczył kilkadziesiąt metrów przed nim, wybrali sobie złą noc na grabież. Widział pięciu. Dwóch za drzewami, dwóch innych trochę dalej w krzakach przydrożnych. Ostatni położył się 30 metrów dalej na poboczu, myśląc, że jest niezauważalny pod osłoną nocy. Galad jechał dalej, nie zważając na nich. Widział, że to amatorzy. Otoczyli go, gdy minął dwóch pierwszych. Zeskoczył z konia i płaskim uderzeniem miecza w pośladek posłał go za drogę. Miał ich ze wszystkich stron, wszystkich z mieczami. Piąty bandyta dalej leżał. Jeden ze zbójów ruszył na niego i zaatakował z wyskoku. Galad przeszedł pod jego ramieniem i ciął tuż pod żebrami. Bohater zawirował w powietrzu i sparował uderzenie drugiego napastnika, który z półobrotu w ramię. Galad skutecznie sparował dwa następne ataki i przewrotem w tył uciekł przed cięciem po nogach. Wychodząc z przewrotu odbił cios innego zbója trzymając miecz oburącz, tuż nad głową. Odskoczył w bok i z półobrotu uderzył w nogę pierwszego agresora, tym samym poważnie ograniczając jego możliwości mobilne. Przeskoczył nad kontuzjowanym, błyskawicznie uśmiercając go nożem, niezauważalnie wyjętym z cholewy buta. Widząc, jak wróg szarżuje wykonał swój specjalny unik, dzięki któremu napastnik do ostatniej chwili myślał, że pchnięcie miecza trafiło w cel. Prawda jednak okazywała się brutalna, gdyż ostrze trafiło w wolną przestrzeń między łokciem, a żebrami. Galad wykorzystał to, że przeciwnik trafił w drzewo stojące za jego plecami i przez ułamek sekundy był oszołomiony. Wojownik zablokował miecz wroga, trzymając ostrze pomiędzy ręką, a żebrami. Ponieważ druga ręka wojownika była wolna, a bandyta wbił swój oręż głęboko w drzewo, napastnik nie miał najmniejszych szans na obronę. Lewa połowa twarzy zbója natychmiast zmieniła się w krwawą miazgę z poszarpanych mięsni, ścięgien i roztrzaskanych kości. Jak nietrudno się domyślić, śmierć była natychmiastowa. Czwarty złodziej uciekł. Piąty dalej leżał. Przyczyną jego wylegiwania się w świetle księżyca była głęboka rana cięta, sięgająca od prawego ramienia, aż po samo udo. Zalatywał trupem na kilka metrów. Dziwne, że nie wyczuł tego wcześniej. Wydobył z chaszczy, dziwnym szczęściem nie ukradzionego konia i omijając dużymi łukami zwłoki ruszył dalej.
Po kilku spokojniejszych dniach drogi zobaczył, że trakt handlowy zakręca. Niebo było błękitne, a po lewej stronie na horyzoncie widać było Morze Rhun. Trakt z kierunku wzdłuż morza, skręcił na wschód, prosto do dalekich krasnoludzkich siedzib. Droga znikała za wzgórzem, zaś Galadowi przypadła wędrówka zaniedbaną odnogą traktu, przypominającą górską ścieżkę. Jednak nie droga była najciekawsza. Po przebyciu nie całej mili, Galad zobaczył na horyzoncie coś dziwnego. Niecałe 30 metrów od niego zobaczył przewrócony furgon. To, co zobaczył było niewiarygodne. Wielka bestia rozszarpywała na strzępy pojazd, który z daleka śmierdział trupem. Młoda mantikora rozgrzebywała szczątki furgonu w poszukiwaniu padliny. Nigdy nie odnotowano istnienia tego potwora w tych rejonach. Zabicie bandy złodziei to jedno, ale zabicie mięsożercy najwyższego szczebla, to nie lada wyzwanie. Galad postanowił zrezygnować z przyjemności walki z bestią, i obrał drogę bliższą morzu. Nienawidził tego potwora. Mantikory(2) posiadają wielki ogon, podobny do ogona skorpiona, i tak jak pajęczak, ma w nim śmiercionośną truciznę. Poza tym potwór, mimo że młody, był cztery razy większy od Elvoreta. Galad okrążył monstrum kilkusetmetrowym łukiem, a następnie wrócił na ścieżką.
Jechał błotnistą dróżką tylko po to, żeby nie przegapić jakiegoś znaku drogowego. Nie wiedział dokładnie gdzie jest. Noce przesypiał nieco dalej, starając się ukryć się w borze lub za wzgórzem. Dni płynęły swobodnie. Nikt nie uczęszczał tą drogą od kilku lat. Trawa lśniła zielenią, a po niebie z rzadka pojawiały się chmury. Morska bryza odświeżała w letnie poranki, i mroziła w obsypane gwiazdami noce. Było pięknie. Potworów już nie spotkał, tak samo jak bandytów. Tak minęło 18 dni.
Warunki na drodze zaczęły się polepszać. Zmieniła się ona w brukowany chodnik o szerokości 1m. To była pierwsza oznaka, że zbliża się do cywilizacji. Pospieszył konia i ruszył galopem. Gdy wjechał na wzgórze na horyzoncie widać było rybacką osadę. Z daleka było widać brukowany placyk i port, przy którym zacumowanych było kilka łódek. Malownicze domki, z malowniczymi czerwonymi dachami stały w malowniczym miasteczku, położonym w iście malowniczej dolince. Przy zjeździe ze wzgórza stała tabliczka „Winhill pop.438”. Galad uśmiechnął się, bo w końcu dotarł do umówionego miejsca. Cieszył się też, że miasto to jest tak ładne.
Galad wzbudził zainteresowanie wśród mieszkańców. Za jeźdźcem podążał sznur dzieci w różnym wieku, mających rozdziawione usta, jakby objawił im się jeden z bogów. Dorośli patrzyli na niego jak na trędowatego. Znalazł oberże o nazwie „Pod zdeptaną papugą”, i ponieważ rozbawiła go ta nazwa, zdecydował się spędzić tu noc. Zapłacił karczmarzowi za nocleg i stajnie dla konia, a następnie zasiadł do baru. Jadł zupę rybną, popijał piwem i słuchał bajania łysego niskiego gospodarza. Nasłuchał się, znanych od miesięcy faktów. Wiedział o upadku Mordoru i o zniszczeniu jednego z legendarnych pierścieni. Po zjedzeniu nalewki z dziwnej ryby, którą miejscowi nazywają „jesiotr”, Galad dowiedział się czegoś więcej o tym potworze.
- Ma on, rzekomo, 30 metrów od zębów po czubek ogona. – mówił karczmarz - Jest okryty metaliczną, czarną łuską, a na głowie ma 2 rogi. Wielki, z wewnątrz matowe skrzydło było wyposażone w haczykowate narośla na końcach i w stawach. Widać, że bydle ciężkie, a mówią, że lata jak jastrząb. Pluje z pyska kulami ognistymi i potrafi skrzydłami huragan wywołać. Nazwalim go Bahamut, od jednej z nadmorskich legend. Chcesz pan, to idź, daj się zabić. Kilka dni temu było tu takich ośmiu krasnoludów, i człowiek. Wrócił jeden z krasnali, cały we krwi, mówiąc, że Bahamut jednym ruchem ogona posłał jego towarzyszy na tamten świat.
- Wygląda jak duży smok lub papawyvern(3), lecz założę się, że przesadzacie karczmarzu.
- Jam go nie widział, więc nie wiem. Ludzie mi mówili. Jeżeli przytaszczy pan tu głowę tego papy wywerna, to dostanie pan pokaźną sumę. Sto tysięcy gil4 to się równa ok. pięciu tysiącom koron Gondorskich. Nagrodę wystawił burmistrz z Lorimar i miejscowi sołtysi. Starczy na mały dworek ze służbą i haremem.
- Pieniądze mam za nic. Starczy mi to, co mam – powiedział Galad z pogardą w głosie - Zabije to zwierze, bo nakazała mi tak dyrekcja ze szkoły w Balamb.
- Nie bądź pan taki smoczy pogromca. Bahamut to nielichy wróg.
- Zabijałem wiele takich potworów. Przypadkowo znam waszą legendę oBahamucie. Myślę, że uda mi się go okiełznać tak, jak Cloud’owi(5). Gospodarz nie odpowiedział. Zajął się obsługą młodego blondyna, który zasiadł do baru. Galad postanowił pozwiedzać miasteczko, wyspać się, zabić potwora i odjechać. Zajął się pierwszym etapem swojego planu.
Słońce świeciło, nadając złoty połysk morzu. Dziwił się, że Gholianowie rozwinęli się tak bardzo. Ceglane domy, rynek, rozbudowany port. Winhill przypominało jedną z wielu małych, nadmorskich mieścin w Gondorze. Doszedł do rynku. Cały plac zapchany był różnymi kramami i sklepikami, pomiędzy którymi znajdowała się plątanina ludzi. Galadowi udało się tu kupić sztylet, prowiant na tydzień i dziwną pamiątkę- czerwoną małą kulkę ze szkła, którą dziwnie wyglądający sprzedawca nazywał „Materia”. Kramarz zarzekał się, że ma ona magiczne właściwości, lecz nie wie jakie. Nie zapoznawał się z mieszkańcami Winhill. Lubił jedynie towarzystwo Elvoreta. Pozwiedzał resztę miasteczka i gdy zaczynało się ściemniać wrócił do karczmy „Pod zdeptaną papugą” i tam spędził noc. Wyspał się tej nocy. Przespał dziesięć godzin, pewnie dlatego, że stare łóżko i cienka pościel to luksus w porównanie do snu na ziemi, lub trawie. Nie robiło mu to różnicy. Wmawiał sobie – Smok nie zając, nie ucieknie-. Ruszył z miasta około południa. Po godzinie truchtu dotarł na wyznaczone miejsce. Trawa i drzewa były do cna spalone. Myślał, że ziemia w okolicy została spalona przez tubylców, aby odstraszyć bestię. Prawda jednak okazała się brutalnie odwrotna.
Wjeżdżając na pagórek pokryty osmoloną trawą, zobaczył coś, na co nie był przygotowany. Potwór stał dwieście metrów od niego w dolinie. Nie był to, ani bazyliszek, ani papawyvern. Bestia, którą widział był odzwierciedleniem słów gospodarza z Winhill. W dolince siedział wielki, metalicznie-czarny smok. Galad nie widział takiego smoka nigdy, nawet w podręcznikach z Balamb. Bohater poczuł na twarzy zimny pot, gdy bestia odwrócił wyposażoną w dwa rogi, czarną głowę ku jemu. Wojownik wiedział, że teraz będzie musiał walczyć. Smok go widział i teraz będzie go gonił. Nagle bestia nienaturalnie wygięła szyję do tyłu. Galad spłoszył konia, a sam zaczął uciekać po brzegu pagórka. Bahamut wystrzelił wielką kule ognia, która wycięła poważny kawał ziemi ze wzgórza. Wojownika uratował magiczny pierścień do lewitacji, użyty tuż przed eksplozją. Jednak klient miał racje. – pomyślał – Dyrektor się pomylił. Galad cudem uniknął ataku z ogona, który przeleciał kilka metrów od niego. Człowiek przypomniał sobie w tedy o historii zabicia smoka w Esgorath. Gdyby udało mu się podlecieć i wbić mu miecz pod pachę, mógłby go zabić. Bahamut intensywnymi ruchami skrzydeł wzbił się w powietrze. Galad został odepchnięty falą i uderzył o resztki pagórka. Mantikora i smok mogły tu się pojawić przez śmierć Saurona. Chaotyczny władca stracił nad nimi kontrole i trafiły tu. Galad zastanawiał się czemu Rada z Balamb nie wpadła na to wcześniej. Wojownik wzbił się w powietrze i uderzył smoka w tył skrzydła; bez efektu. W odruchu rozpaczy Galad wyjął z kieszeni kulkę zakupioną w Winhill, w celu rzucenia nią w niezniszczalną bestie. Zanim zdążył rzucić, kulka zabłysła czerwonym światłem. Smok został odepchnięty na kilkanaście metrów i spadł na ziemie. Wstał, i wyglądał na wściekłego i przerażonego. Galad zdziwił się wielce, ale nie puszczał kulki. Czyżby legenda mówiła prawdę – pomyślał – Cloud pokonał Bahamuta kulą, ale nie myślałem, że była taka mała. Złapał ją oburącz i zaczął celować w smoka. Bestia w szybkim tempie zmniejszała się!
- To taki jest twój sekret kulko – powiedział sam do siebie – Taka z ciebie magiczna broń.
Ubezwłasnowolniony smok zmniejszył się do rozmiarów myszy, i został wessany do „Materii”. Galad był z siebie dumny. Wiedział, że otarł się o śmierć. Był bardzo zły na dyrektora Balamb.
Po odnalezieniu Elvoreta, Galad pojechał najkrótszą drogą do Gondoru. Nagrody nie otrzymał, bo nie miał głowy smoka. Był przygnębiony przez całą drogę do domu, jednak pocieszał go fakt, że umie wypuszczać smoka z kuli.
- Jak myślisz Elvoret? - powiedział ze śmiechem w głosie – Czy dyrekcji spodoba się nowy szkolny zwierzaczek? Galad roześmiał się gromko i ruszył na południe, wzdłuż morza Rhun. Trzymał się w pewnej odległości od brzegu, aby nie naruszyć spokoju zajmujących plażę skorupiaków...
---------------------------------------------
[1] Nazwa ta pochodzi z języka krasnoludzkiego – (Gholi – rozwój.)
[2] Mantikora –rzadki, duży drapieżnik, powstały w wyniku skażenia chaosem. Poluje samotnie. Ma ok. 6m długości i 4m wysokości. Żywi się wszystkimi dużymi ssakami, także ludźmi. Posiada duży ogon pokryty chitynowym pancerzem i wyposażonym w gruczoł jadowy kolcem. Ma paszcze podobną do lwiej. Zazwyczaj posiada skrzydła podobne do skrzydeł nietoperza, ale większe. Nie odnotowano przypadków używania ich do latania.
[3] Jeżeli potwór ma przy swej nazwie słowo „papa”, oznacza, że jest to silniejsza gatunkowo forma. Powodem może być nadmiar pożywienia, mutacja albo wsprzyjające warunki rozwojowe.
[4] Miejscowa waluta.
[5] Cloud – bohater legendy o Bahamucie, który okiełznał jego moc zamykając bestie w magicznej kuli.