Na co dzień o tej porze przeważająca część mieszkańców wielkiej Alexandrii znajduje się w swoich domach, oddając się objęciom Morfeusza. Ale nie tym razem – ta noc była inna. I to wcale nie z powodu ingerencji mitycznych Bogów w jej przebieg, a dlatego, iż wielka, zarówno dosłownie jak i w przenośni królowa - Brahne z okazji własnych urodzin organizuje kolejny ogromny festiwal. Co roku motywuje to licznych Aleksandryjczyków do stanięcia pod murami zamku i bacznego obserwowania przebiegu sztuk teatralnych, sztucznych ogni oraz mnóstwa innych zaplanowanych przez Brahne atrakcji.
Niestety, z wysokości pałacowego dachu dokładne obserwowanie i nasłuchiwanie zdarzeń na scenie było skutecznie uniemożliwiane przez huczący tej nocy wiatr i odległość, dzieląca szczyt od dolnej części zamku.
-Jaka szkoda, zapowiadało się takie emocjonujące przedstawienie – szepnął sam do siebie i zachichotał – nawet nie zdążyłem się przywitać z drogą Brahne. Co za pech, co za pech – dorzucił jeszcze i w oczekiwaniu na przeciwnika znów począł wpatrywać się mieniącą się ,zadziwiającą jak na tę porę ilością kolorów, Alexandrię, która zdawała się teraz przypominać ogromny plac zabaw, a nie legendarne miasto – siedzibę majestatycznych królów i królowych.
-Gdzie kupię telefon komórkowy? – takie oto słowa wyrwały Kuję z zamyślenia i zmusiły do odwrócenia twarzy od urodzinowego festiwalu królowej. Oponent przybył. Długie, czarne włosy reprezentujące sobą tylko i wyłącznie CHAOS skutecznie zasłaniały twarz, a poszarpany płaszcz wyglądający na starszy od samego posiadacza, wyraźnie kontrastował ze złotymi butami i rękawicą wykonaną z tego samego tworzywa.
-Vincent Valentine? – rzucił Kuja. Nie doczekał się odpowiedzi. Adresat pytania natychmiast wyjął pistolet i wycelował w maga. Odgłos wypuszczanych właśnie fajerwerków zmieszał się z dźwiękiem pocisku wystrzeliwanego z broni palnej.
-Protect – szepnął Kuja, a magiczna powłoka natychmiast zaświeciła wokół jego ciała. Kula uderzyła w twarz srebrnowłosego i zatrzymała się na niej, siłując się z magiczną aurą. Trwało to może kilka sekund – w końcu – pocisk upadł. Po raz kolejny powietrze uniosło chichot Kuja’y, który z przyzwyczajenia, w swym ulubionym geście przyłożył dłoń do podbródka i zaczął bacznie obserwować rywala.
-Fire. Fire. Fire – trzy kolejne pociski ze świstem wyfrunęły z lufy Vincentowej broni. W połowie drogi niczym urodzinowe fajerwerki Brahne rozbłysnęły jasnym, zielonym światłem, by po chwili zapłonąć magicznym ogniem i jeszcze szybciej pomknąć w stronę swojej ofiary. Ta jednak nie wyglądała na specjalnie wystraszoną nadchodzącym zagrożeniem.
-Reflect – rzucił nonszalanckim tonem Kuja, a płonące kule wyminęły go i zatrzymały się wysoką nad publicznością, oglądającą występ aktorów trupy Tantalus. Ludzie wstrzymali oddechy, ale nie ze strachu, a z wrażenia, przekonani iż to tylko kolejna ozdoba tego wspaniałego dnia. W końcu pociski zawróciły i pomknęły w stronę nadawcy, raz po raz połyskując zielonkawym światłem. Vincent natychmiast zareagował i odskoczył na bok, pozwalając, by jego własne zaklęcie minęło go dosłownie o milimetry i pomknęło dalej, znikając w ciemności nocy. Nieumarły spojrzał na Kuję jeszcze raz i odrzucając Death Penalty na bok ruszył pędem w jego stronę, szykując się do ataku. Jego rywal nawet nie zareagował i znudzonym wzrokiem śledził Vincowe poczynania. Brunet dopadł do niego i zamachnął się, by zadać cios pięścią, który w momencie zablokowało protekcyjne zaklęcie. W ułamku sekundy na srebrnowłosego spadł prawdziwy grad uderzeń, jednak żadne z nich nie było w stanie sięgnąć celu. Vincent jeszcze raz spojrzał na Kuję. Ale nie wzrokiem pokonanego wojownika, oczekującego na śmierć, a takim ukazującym pogardę i złość. Z jego zmęczonego gardła wydobył się ryk niemal tak głośny, jak startujący HighWind, który usłyszeli nawet zgromadzeni u stóp zamku Aleksandryjczycy. Valentine skulił się na ziemi i ryknął raz jeszcze, a z jego głowy wystrzeliły dwa długie, zakrzywione rogi niczym u stereotypowego diabła. Włosy przybrały odcień purpury, a skóra ciemnego fioletu. Rękawice rozerwały pojawiające się szpony, a resztę stroju przybywająca masa mięśniowa. Galian Beast podniósł się i spojrzał na swoją ofiarę, po czym natychmiast zamachnął się nań swoją ogromną łapą.
-Blizzaga – szepnął z uśmiechem Kuja i wyciągnął do przodu dłoń, z której natychmiast wystrzelił uformowany w strzałę lodowy pocisk i wbił się w klatkę piersiową wrogiej bestii, porywając ją za sobą. Przemieniony Vincent ryczał i charczał przeraźliwie, brocząc krwią i mocując się z soplem, który przebił go na wylot i nie pozwalał dalej walczyć. Kuja z lekkim zażenowaniem patrzył na ogromną bestie, pokonaną jednym zaklęciem, plującą krwią tu i ówdzie i w żałosny sposób próbującą uwolnić się z lodowego zaklęcia.
-Jakie to przykre – rzekł – Thundaga. Ni stąd, ni zowąd niebo rozświetlił piorun i uderzył w leżącego na dachu zamku Valentine’a. Bestia przestała walczyć, a wiatr zaniósł ze sobą smród krwi i spalonego mięsa. Czarodziej zwyciężył bezapelacyjnie.