Studia to studia. Można je przebalować i przedłużyć sobie młodość, można też w ich czasie zapierdzielać jak koliberek w robocie i ledwo wiązać jedno z drugim.
A najczęściej jest pół na pół.
Ja na dziennych, zwłaszcza na licencjacie miałem czasem taki lajt, że nie wiedziałem co mam zrobić ze sobą jak akurat nigdzie nie dorabiałem. A czasem był z kolei taki zapierdziel że nie wiem jakim cudem pozaliczałem te przeklęte egzaminy, kolokwia, projekty i cholera wie co jeszcze, ganiałem za profesorami którzy "znikali", załatwiałem tony papierów, spałem po 30 minut i w ogóle widziałem różowe słonie. Potem iść do roboty nawet na 6 godzin to fatality które sprawiają że zasypiasz na zajęciach i czekasz tylko aż to się skończy i wreszcie będziesz mógł "wejść w prawdziwe życie".
Obecnie nie ogarniam absolutnie mojej magisterki, wygląda na to że obronię się we wrześniu bo teraz trzeba zaliczać egzaminy, robić certyfikaty i spróbować odzyskać trochę życia prywatnego, bo niektórzy znajomi powoli się na mnie obrażają. A w ogóle to mam ochotę na pierniki.