I oto prezentuje ostatnia część opowiadania. Czytajcie, oceniajcie, róbcie co chcecie. Jeśli będzie choć trochę pozytywnych opinii to napisze coś jeszcze. Jeśli nie to zaszyję się w mroku i nie będę pisał
a więc jedziem:
Komandos odwrócił się pospiesznie. Zaledwie to uczynił gdy zobaczył błysk i jakaś siła pchnęła go na przeciwległą ścianę z ogromną siłą. Jakby wielki magnes odepchnął go i przykleił do ściany jak stalową igiełkę. Gheist nie potrafił się oderwać. Mimo że napinał mięśnie z całej siły jego ciało nie wykonywało najmniejszego ruchu. Zaczynało mu brakować tlenu bo nie mógł nawet zaczerpnąć powietrza. Po chwili która wydawała się wiecznością, uścisk zelżał a Gheist osunął się na ziemie łapczywie łapiąc tlen. Jakieś pięć metrów przed nim stał starszy człowiek w łachmanach opierający się na kosturze. Poza nim Gheist nie wyczuwał niczyjej obecności. Szybko poderwał karabinek i wycelował w postać.
- Załóż ręce na głowę i połóż się na ziemi! Natychmiast! – Wykrzyczał w stronę nieznajomego.
Nieznajomy tylko zaśmiał się i dalej wpatrywał się w komandosa. Gheist wystrzelił w powietrze serię ostrzegawczą.
- Już!!!- Wykrzyczał jeszcze głośniej. Nieznajomy dalej wpatrywał się w Gheista po czym odwrócił się i pomaszerował na skraj dachu. Gheist zdenerwowany totalnym olaniem sprawy przez staruszka pomyślał „Jak sobie chcesz” po czym wystrzelił w jego nogi kilka pocisków aby go obezwładnić. Spodziewając się upadku starca opuścił broń z zamiarem podejścia do niego. Popełnił błąd. Zaledwie wystrzelił a powietrze znów wypełnil blask a tajemnicza siła ponownie odrzuciła go na blaszany wylot wentylacji. Uderzył z takim impetem że poczuł jak łamią mu się żebra. Ogłuszony podniósł się i wystrzelił kolejną serię tam gdzie niedawno stał staruch. Kiedy tylko zogniskował wzrok zorientował się że nikogo tam już nie ma. Syknął z bólu i powoli przeszedł przez dach. Przeszedł kilka kroków i zza ścianki działowej wyłoniło się lądowisko helikopterów. To co na nim zobaczył sprawiło że mimowolnie uchwycił mocniej kolbę broni. Betonowa płyta lądowiska płonęła niebieskawym płomieniem a staruszek unosił się leniwie w powietrzu wertując jakąś księgę którą trzymał w lewej ręce. W prawej trzymał zaś swój kostur na którego końcu zamocowany był jakiś czarny kryształ. Mruczał jakieś niezrozumiałe wyrazy i zataczał laską coraz większe kręgi. Niebo zrobiło się w jednej chwili czarne. Nie wierząc własnym oczom Gheist wymierzył w stronę starca i wystrzelił kilka pocisków. Mimo że przebiły one jego płaszcz i wyszły drugą stroną, to starzec nie upadł. Odwrócił tylko rękę i wycelował laską w Gheista. Komandos był już przygotowany i trzeci raz nie dał się nabrać. Uskoczył dokładnie sekundę po tym jak fala energii uderzyła w miejsce w którym przed chwilą stał. W powietrze wbił się pył i kawałki odłamków zasłaniając na chwilę widoczność. Gheist wykorzystał zamieszanie i skrył się za niskim murkiem.
- Głupi dzieciak. – usłyszał głos staruszka po czym znów starzec zaczął swoje inkantacje.
Gheist nie wiedział co ma dalej zrobić. Niebo robiło się coraz ciemniejsze. Czuł że ta ciemność go przytłacza. Że zostało mu coraz mniej czasu. Po cichu przeładował broń i wychylił głowę zza murka. Starzec zataczał już coraz większe kręgi laską. I wtedy Gheist dostrzegł to co powinno mu się od razu rzucić w oczy. Za każdym razem gdy starzec używał swojej mocy jego kryształ emanował blaskiem. Teraz kryształ rozświetlał noc między nimi tak intensywnie jak halogeny ciężarówki jego wuja. Zdecydował się wreszcie. Nie czekając na efekt końcowy tych inkantacji podniósł karabinek do oczu. Pomyślał o swoim oddziale, pomyślał o Tonn’ym który leżał kilka pięter niżej z pustymi oczyma i pociągnął za spust. Trzydzieści wzmacnianych pocisków pomknęło w stronę starca zakłócając jego mruczenie które już przechodziło w głośny monolog. Większość minęła cel ale trzy trafiły doskonale jeden po drugim w błyszczący kryształ. W powietrze wbił się oślepiający blask a odłamki kryształu poleciały we wszystkie strony. Gheist przysłonił oczy i zobaczył jak starzec, jakby w zwolnionym tempie, opada na ziemię. Odrzucił karabinek i wyciągnął pistolet, po czym kulejącym chodem dotarł do leżącego mężczyzny.
- Ignorancie! Czy wiesz co zrobiłeś? Czy wiesz co do jasnej cholery uczyniłeś? – zapytał bezbronny teraz starzec.
-Nie wiem i szczerze powiedziawszy gówno mnie to obchodzi. Gówno mnie obchodzą także twoje prawa i nie zamierzam ci ich przytaczać. Nie zakuję cię także w kajdanki, i nie będę czekał na wynik procesu. Po prostu od razu wykonam wyrok - powiedział Gheist zmienionym głosem po czym wymierzył swoją Berettę w stronę dziadygi i zanim ten cokolwiek zdążył powiedzieć wpakował w niego pół magazynka. Na wszelki wypadek poprawił drugą połową prosto w serce. A potem jak gdyby nigdy nic osunął się na ziemię ze zmęczenia. Wiatr poruszał przez chwilę jego ubraniem po czym i on zamarł zupełnie. Po raz pierwszy od wybudowania tego drapacza chmur na jego szczycie zaległa totalna cisza…
**********************
Gheist siedział na werandzie swojego domku na przedmieściach Nowego Jorku. Jenny właśnie gotowała obiad a on siedząc na leżaku wspominał młode lata. Przeglądał ze swoim wnukiem stary atlas ze zdjęciami rodzinnymi i opowiadał mu historię jego przodków. Nagle młody Jack przewrócił kartkę ze zdjęciami i spomiędzy starych zdjęć wypadło zdjęcie dwóch komandosów ubranych po cywilu stojących koło siebie i uśmiechających się w kierunku obiektywu.
- Kto to jest ten blondyn obok ciebie, dziadku? - spytał zaciekawiony obecnością nowszego zdjęcia młody Jack.
Na fotografii stał Gheist a właściwie John „Gheist” Kennedy gdyż Gheist był jego pseudonimem jeszcze z czasów wojskowych. Obok niego stał młodszy sierżant Tonny Sullivan. Gheistowi mimowolnie zakręciła się łza w oku. Przypomniał mu się tamten dzień który tyle zmienił w jego życiu. Tyle lat wszak już upłynęło.
- To jest mój drogi wspomnienie. A nie wolno za długo przesiadywać we wspomnieniach. Chodź zobaczymy co przygotowała nam babcia Jenny.- I ruszył do domu za swoim wnukiem.
„ Muszę w końcu znów odwiedzić ich groby” – pomyślał po czym otworzył drzwi do domu. W jego nozdrza uderzył zapach pieczeni.
„Jak to dobrze być w domu” – pomyślał ponownie i zamknął za sobą drzwi…
THE END
Edit: Drobne poprawki i napis koncowy