Co jakiś czas po prostu musze coś napisac
Oto kolejny owoc mojego gimnatykowania się nad klawiaturą... Mam nadzieję, że się wam spodoba. Nie jest za długi, zatem zapraszam do czytania i komentowania!
------------------------------------
Ostatnia BitwaIgnatius Fireblade
Stałem nad zwłokami moich towarzyszy, patrząc na pobojowisko. Jeszcze parę chwil temu biegłem razem z nimi pod górę, mając za zadanie zdobycie gniazda karabinów maszynowych. Ścieżkę, po której wdrapywaliśmy się przy akompaniamencie basowego huku wystrzałów, znaczyły puste, pęknięte skorupy, jeszcze niedawno będące moimi przyjaciółmi, towarzyszami broni. Teraz wyglądali jak zepsute, przeciekające dzbany. Ziemia nie miała już sił pić ich krwi, więc ta spływała po stoku jak magma, powoli, leniwie i nieodwołalnie.
Coś było nie tak. Cisza zaległa nad polem bitwy, ogniskując się wzdłuż stworzonej z ciał w brudno-zielonych mundurach upiornej drogi. Ich barwy łamały wykwity czerwieni. Zupełnie jakby szturmujący żołnierze założyli na moro hawajskie koszule. Nie potrafiłem dostrzec nigdzie naszej flagi… Bieli i czerwieni, którą niósł chorąży, biegnący na samym przedzie. Pewnie też zginął, a symbol leży gdzieś pod cielesnym asfaltem, utytłany w błocie i krwi tych, co za niego umarli.
Jednak nie… Dopiero po chwili dostrzegłem flagę, dumnie powiewającą na szczycie wzgórza. Lekko zakrwawiona, w paru miejscach podziurawiona wrażymi pociskami, ale ogłaszająca wszem i wobec, że Rzeczpospolita objęła gniazdo ciężkich karabinów maszynowych w posiadanie.
Jednak żal mi było moich towarzyszy. Jeszcze poprzedniego wieczora śmiali się, przekomarzali, zakładali, że ten, czy inny nie dotrwa do szczytu. Chyba Kowalski zbierał pieniądze z zakładów, obiecując oddać całość temu, który wytypuje najbliższy prawdzie skład zdobywców wzgórza. Teraz leżał wśród pozostałych, a złotówki wysypywały się z jego hełmu o zakrwawionym godle. On, Lewy, Kot, Szulek, Iwański i Tetetka, wszyscy z mojej grupy zostali rozszarpani przez drapieżnych posłańców. Za co zginęli?
I dlaczego ja żyję?
Spojrzałem pod nogi i poczułem jak zimny dreszcz galopuje mi po plecach. Wcale nie przeżyłem. Leżałem tam z resztą. Otwarte oczy i zastygły krzyk na ustach powodowały, że wyglądałem jak manekin przed kursem pierwszej pomocy. Tylko, że mnie nikt nie będzie pokrywał śliną i zarazkami z nie umytej gęby. Małe pocieszenie, ale zawsze to coś.
Moje naczynie niemal całkowicie zmieszało się z resztą, nadając trupiej drodze wyglądu pracowni garncarskiej po przejściu cyklonu. Pociski z zabójczego obrońcy wzgórza oderwały mi rękę zaraz przy ramieniu, po drodze dziurawiąc korpus. Mogłem w otwory wylotowe włożyć patyki i urządzić partyjkę minigolfa dla umarlaków. Hahaha…
Niestety, nie dane mi było zadumać się nad własnym marnym losem, kontemplować znaczenie śmierci w nieskończonym kręgu życia i rechotać z tych idiotów, co przeżyli. Głos mocny, niczym grom wezwał mnie do szeregu. Czyżby… nawet po śmierci nie będzie mi dane odpocząć? Znów zaczną się pompki, bieganie z pełnym rynsztunkiem i czyszczenie kibli szczoteczką do zębów? Na dodatek własną? Przecież jak raz byłem w kościele, chyba przy okazji pierwszej komunii, to taki tłusty facio w sukience i białym czymś przy szyi twierdził, że wszystkich czeka zbawienie. Kłamał? Kurde… typowe.
- Czołem, żołnierze! – ryknął sierżant.
- Jak ktoś ma czoło – odszeptał jakiś nieszczęśnik z tylnich rzędów. Chyba seria zawadziła o jego głowę… To tłumaczyło by go z debilnej odzywki do sierżanta.
Zresztą, co ten dupek może nam zrobić? Zabije nas? Bardzo zabawne.
- Stulić mordy, parszywe świnie! – Jeśli nie wierzycie, że duchowi mogą pokazać się żyły w chwili wysiłku, to lepiej zacznijcie. – Partacze! Nie potrafiliście nawet zająć tej maciupkiej górki! W wojsko się bawić chcą, melepety – Sierżant chwilę zadumał się nad zaprzepaszczoną karierą pisarza… takie ładne i trudne słowa mu do łba po śmierci przychodziły.
Działalność słowotwórcza została przyjęta przez duchy westchnieniami podziwu. Co tu się dziwić? Większość miała problemy z przeliterowaniem Kontsy… Kotsny… Konstantypono… KONSTANTYNOooo…POL!
- Ale macie szczęście, dupki żołędne! – Sierżant rzadko kiedy przeklinał, widać coś w śmierci musiało go mocno poruszyć. – Dano wam szansę na odkupienie! Musicie tylko obronić pagórek… Przeważające siły wroga właśnie odrodziły się i planują odzyskać własność!
Co tam, że to my jesteśmy agresorami i ta ziemia prawnie należy się im. My mamy jej bronić. Jeden z licznych i irytujących paradoksów świata.
- Na pozycje, ścierwo! – Tym razem ten bezosobowy zwrot miał wiele wspólnego ze stanem faktycznym. – Ładuj broń! Naaaaaaprzód marsz!
Poczułem, jak w mojej dłoni materializuje się ciężar i, wierzcie lub nie, kawałek żelastwa, który miał mnie uchronić mnie przed śmiercią, znalazł drogę do moich rąk. Czy to prawdziwa broń, czy tylko jej… dusza? Czy morderczy przedmiot może mieć tak ludzką cząstkę? Cholera, skądś się tu wzięła, srał pies skąd, póki strzela. Bo będzie strzelało, prawda?
Nim się obejrzałem, stałem na wzgórzu, razem z resztą mojego oddziału. Coś, jakby dełżafi, czy jakoś tak, ale obserwowane przez lustro. Zabawny efekt. Tym razem to my mieliśmy w rękach browningi na stojakach, pasy amunicji i działający na naszą korzyść pochyły stok. Mieliśmy powody, by czuć się bezpieczniej, niż poprzednio. Już straciliśmy życie i wszystko, co kiedykolwiek mieliśmy. Pytaniem było co możemy zyskać.
Honor nie dla wszystkich znaczy wiele. Podwójna śmierć na cudzej wojnie, w imię cudzych wartości i honoru, to wyjątkowo parszywy interes.
Wtedy naszym oczom ukazała się wroga armia, kotłująca się u podnóża. Wyglądała jak rozwinięty kłębek włóczki, ponownie pozwijany przez przedszkolaka. Bajzel i chaos. Dziwne, że nie zaplątali własnych ektoplazmatycznych tyłków na supełek z kokardką. Trup by się uśmiał.
Podniosłem broń na wysokość ramienia, przykładając kolbę do policzka. Nie poczułem zimna, czy ciepła. Moja ukochana dragunuva była równie martwa jak ja. Jednak nie przestawałem celować. Oko zgrało się z przyrządami jak za starych czasów. Czułem, że wypali.
Jak tylko zobaczyłem wychylający się z ogólnego zgiełku łeb przeciwnika pociągnąłem za spust. Huk wystrzału był dziwnie nienaturalny, jakby wgryzał się ostrymi kłami w ciszę i rozrywał ją na kawałki. Wywołałem lawinę, której nie mogła zatrzymać nawet śmierć.
Patrzyłem, jak ogień wybucha z lufy, wyrzucając przed siebie ołowianego kamikaze. Czas zwolnił tak, że mogłem dostrzec najmniejsze szczegóły, jak łuskę, wylatującą z zamka karabinu, wycinającą salta w powietrzu i stającą się coraz bardziej przezroczystą. Wreszcie nie został po niej nawet ślad. Pozbawiony kształtu dymek rozwiał się na wietrze. Prawdziwie magiczny moment.
Jednak pocisk nie podążył śladem łuski. Wręcz przeciwnie, sięgnął celu z zadziwiającą dokładnością. Łeb ducha został przeszyty dokładnie pośrodku. Zielona nić przezroczystego materiału odleciała od kłębka, jednak po chwili wróciła, jakby dodatkowy wywietrznik nie robił jej różnicy. Nagle rozpętało się piekło.
Kłębek zareagował i skupił się w sobie, by po chwili wystrzelić w stronę obrońców, ziejąc ogniem z dziesiątek luf. Nie pozostawaliśmy im dłużny. Odpowiedzieliśmy, opróżniając magazynki, zasypując atakujących gradem kul, łudząc się, że to ich odeprze.
Wtedy ponad kanonadę wyrwał się terkot browninga. Jeśli się nie pomyliłem, to Lewy jako pierwszy opanował obsługę tego śmiercionośnego (Hahaha…) mechanizmu. Efekty widać było już po chwili, gdy niektórzy atakujący zostawali oderwani od natarcia, posyłani w powietrze z dziurami, przez które można było zobaczyć niebo.
Kłębek zapadł się w sobie, uniósł wyżej i rozdzielił na dwie części. Wrogowie chcieli nas okrążyć zaatakować z dwóch stron, zgnieść nasz opór. Sierżant latał wokół nas jak oszalały. Chyba próbował odeprzeć wroga przekleństwami i groźnym wzrokiem, bo nie chwycił za broń.
- Zakichane umarlaki! Kij wam w dupy! Nie oddamy wzgórza! NIGDY! – ryczał, niby King-Kong, waląc się w wątłe, martwe piersi.
Czuliśmy, jak nasz duch (hehe) przygasa i wiedziałem, że razem z upadkiem morale, stracimy możliwość na wieczne życie.
- Walić! – zakrzyczałem, co rusz pociągając za spust, ładując nowy magazynek co pięć strzałów.
Cztery browningi huczały, odpowiadając kanonadą na szarpiące nasze szeregi ataki wroga. Moje uszy wypełniał bezustanny huk i, wierzcie mi, jeśli trup może ogłuchnąć, to ja tego doznałem.
Nagle wszystko ustało.
Wrogowie zajęczeli, ich szeregi zafalowały i rozproszyły się, wnikając w ziemię, zakopując się w tym, co tak długo dawało im życie, aż w końcu przyjęło śmierć.
Niebiosa rozstąpiły się, a na nas runął nowy przeciwnik. Tym razem nie byli to wrodzy żołnierze. Zesłano na nas Śmierć razem z jej pomocnikami… coś jak elfy Świętego Mikołaja, tylko te w dłoniach nie trzymały zabawek. Kosy o błyszczących ostrzach niebezpiecznie pochyliły się w naszą stronę. Widziałem po minach moich towarzyszy, że byli przerażeni do szpiku kości… przykry dowcip. Upiory stawały się coraz bardziej przezroczyste. Ludzie bledną, duchy znikają i opanowałem tą zależność już po paru chwilach! Wiedziałem, że studia do czegoś się przydadzą.
- TO ŚMIERĆ!!! – ryknął sierżant, prawie zupełnie nieistniejący.
- Już jesteśmy martwi, ośle! – odkrzyknął inny głos.
- Rozproszyć się! Uciekajcie!! – sierżant kontynuował dywersję, biegając wokół worków z piaskiem, wreszcie wyskakując za nie i lecąc w dół, prosto w łapy szturmującej Śmierci.
Ta go po prostu połknęła. Nasz sierżant, dupek nad dupkami, choć czasem potrafiący kopsnąć szluga, rozwiał się w nawałnicy, umierając po raz kolejny.
My jednak nie przerywaliśmy ostrzału. Z naszego stanowiska w górę buchała nieprzerwana mgła zieloności, jedyny ślad płaszczy ołowianych żołnierzyków lecących do ostatniego boju. Śmierć nie zwracała na nas uwagi, pociski przenikały wroga, nie pozostawiając po sobie nawet wspomnienia, choćby ulotnego… Nawet siedząc na kiblu myśli się o tym, co z nas wylatuje. Tu nic.
Ktoś zerwał się z klęczek i podbiegał do każdego ze stanowisk browningów. Obsługujący chwilę słuchali, po czym kiwali głową i kierowali ogień w jedno miejsce. Dopiero to przyniosło efekty. Cztery źródła śmiercionośnego (to przestawało być śmieszne, choć patrząc z perspektywy naszego wroga, zachodził niepokojący paradoks) ognia, niczym głowy hydry, skupiły się na jednym punkcie natarcia i, nie przenikając, zaczęły wyrządzać pewne szkody.
Małe elfy Śmierci zostały odrzucone od nas, jednak część przetrwała, zwalając się na nas z siłą bomby atomowej. Wzgórze eksplodowało, wyrzucając w górę zarówno sprzęt jak i fragmenty moich towarzyszy (mnie zepchnęło po drugiej stronie wzgórza). Cholera, co za ból! Będąc martwym czułem, jak moja powłoka skwierczy od ognia, byłem jak zwłoki kurczaka opiekane na najniższym pręcie rożna! Gdybym żył, pewnie zaklinałbym się, że nigdy nie tknę drobiu. Jednak miałem pewien atut w rękawie – ta obietnica podchodziła pod klauzulę nieważności z chwilą zawarcia.
Turlałem się po zboczu, gdzieś zgubiłem broń, zaczynało mi łupać w głowie. Miałem ochotę rzygnąć, a nie zrobiłem tego tylko dlatego, że pewnie chwilę później wylądowałbym w tym twarzą.
Zatrzymał mnie sporej wielkości kamień w który przyrżnąłem głową. Gdybym nie był martwy, to teraz bym był… Ileż to nowych możliwości otwiera się po śmierci!
Spojrzałem na miejsce z którego przed chwilą wyleciałem i wiedziałem, że przegraliśmy.
Nad zniszczonym wierzchołkiem wzgórza unosiła się czarne chmura, stworzona z kotłujących się ciał pachołków śmierci, a nad nią unosiła się ona sama… Pani, której zostaliśmy wydarci podstępem. Piękna, otoczona mroczną chwałą i odwiecznym strachem żywych. W dłoniach ściskała kosę o zielonkawym ostrzu, odbijającym światło oraz mrok, rzucając na wszystkich przerażającą mozaikę kształtów. Jednocześnie fascynowały i zdawały się obiecywać szybki, nieuchronny wyrok.
Zakochałem się w niej i żałowałem, że zostałem niepotrzebnie obudzony ze spokojnego oczekiwania na jej przybycie.
Nagle ciszę przerwała seria z browninga. Nigdy nie zapomnę jak to brzmi. Ktoś z moich jeszcze nie-żył i postanowił stawić opór. Zmrużyłem oczy i wpiłem je w resztki wzgórza. Nagle dostrzegłem metaliczny blask lufy oraz przekrzywiony hełm pomalowany tak, by Kowalski zawsze mógł się wyróżniać. Musiał, ze względu na zaszczytną funkcję oddziałowego bukmachera.
Czarna masa pachołków Śmierci opadła na ziemię i ponownie ruszyła do ataku.
Obraz ten na zawsze utkwi mi w pamięci. On, jeden, w hełmie ze skrwawionym orłem i plującym ogniem browningiem w rękach a naprzeciwko czerń, wspinająca się pod górę. Gdy się zrównali, z chmury wyłoniła się Śmierć, mierząc kosą w Kowalskiego. Ten nie przeraził się, tylko uniósł lufę i pociągnął za spust, wbijając ołów w doskonałe ciało. Chwilę później ostrze przebiło hełm, czaszkę i podbródek, przyszpilając żołnierza do jego broni.
Wzrok Śmierci spoczął na mnie, zwiastując należny koniec. Nie bałem się, całym sobą tego pragnąłem, połączenia się z Panią. Dlatego z radością powitałem zbliżające się do mojej twarzy ostrze kosy.