Wiatr przeczesywał łany soczyście zielonej trawy. Czyste, błękitne niebo zdawało się dawać gwarancję dobrej pogody, wywabiając wszelakiej maści zwierzęta ze swych kryjówek. Na linii pobliskiego lasu przebiegała rodzina króliczków, a nad morzem trawy krążyły ptaki, leniwie wypatrując prawdopodobnego posiłku. Słońce gładziło korony drzew łagodnymi promieniami, grzejąc, choć równie dobrze mogłoby palić.
Nagle wiatr wzmógł się, unosząc z sobą wrażenie idyllicznego spokoju i bezpieczeństwa. Na błękitnym nieboskłonie wykwitł czarny kleks i zaczął się rozlewać, zaciemniając sielski obrazek, mrożąc serduszka zwierząt grozą, wpychając je na powrót do bezpiecznych schronień. Wszystkie, od potężnego wilka aż po motyla drżały, uciekając. Sekundy później czarna kopuła dotknęła ziemi, wyrywając ją ze znanego wymiaru, zabierając w podróż poprzez czas i przestrzeń.
Płynna materia, z jakiej zbudowane było niebo rozstąpiła się w dwóch miejscach, przepuszczając Wolę i Energię istot, które nie miały oblicza, ale rządziły rzeczywistością.
Jako pierwszy uderzył o ziemię słup ognia, niosący w sobie wysokiego, białowłosego mężczyznę w czerwonym płaszczu. Oczyszczający żywioł rozlał się po ziemi, wypalając sporych rozmiarów krąg w miejscu, gdzie teraz stał awatar bóstw. Istota o imieniu Dante. Zabrany z własnej rzeczywistości byt, zmuszony do walki i zwyciężania, wabiony wizją dowolnego życzenia. Łypał teraz spod byka na przywoływanego przeciwnika, ściskając mocno w dłoniach dwa, srebrzyste pistolety. Wyćwiczonym ruchem ukrył je w połach płaszcza, po czym zdjął przewieszony przez plecy miecz – jego jedyną pamiątkę po ojcu. Stal wbił w ziemię przed sobą, koncentrując się jedynie na zadaniu.
Jego przeciwnikiem okazał się być postawny mężczyzna z zawadiacko sterczącymi trzema kosmykami niebieskich włosów. Jeden z nich zwieszał się nad czołem, a dwa pozostałe wyrastały z tyłu głowy Seymoura. Cała jego postawa aż biła dumą oraz szlacheckim poczuciem wyższości nad resztą świata. Luźna szata, zdobiona szkarłatem i błękitem wisiała na jego sylwetce, zdając się być wręcz przepełniona doskonałymi skrytkami dla broni. Jednak najgroźniejszym atutem Seymoura nie były rzeczy materialne, tylko magia – władza nad energią. Choć nawet gdyby zawiodła, w dłoniach ściskał długi kij, zakończony okręgiem, poprzecinanym przeróżnymi wzorami. Broń była groźna, choć doskonale widoczna.
Wicher raz jeszcze uderzył, porywając wraz z sobą piach i źdźbła dziwnie poszarzałej trawy. Przez czerń nieba przewinęła się błyskawica, dając mężczyznom sygnał do rozpoczęcia pojedynku.
Nim pierwsza kropla magicznego deszczu zbliżyła się do ziemi, Dante rzucił się do przodu, szarpnięciem wyrywając z ziemi miecz. Seymour wciąż patrzył na atakującego, nie poruszając ani jednym mięśniem. Białowłosy odbił się od ziemi, wzlatując wysoko, po czym zaczął spadać wprost na przeciwnika, wykorzystując opór powietrza do wzięcia większego zamachu. Krople deszczu uderzały o stal, sycząc i ulatując w postaci pary wodnej. Ostrze zmierzało na spotkanie twarzy Seymoura, zdawając się zwiastować rychłą śmierć.
Wtedy niebieskowłosy wykonał pierwszy ruch. Zatrząsł rękawem i wyrzucił w powietrze błyszczące ziarenko. Stal trafiła na opór magicznej skorupy, która w jednej chwili otoczyła Seymoura. Miecz ześlizgnął się po zbroi, krzesząc fontanny iskier. Dante odskoczył i jeszcze w locie wypuścił z rąk oręż, wyciągając pistolety. Otworzył ogień, opróżniając oba magazynki i nagrzewając lufy. Żaden z pocisków nie przebił osłony, choć udało się ją troszkę naruszyć – w dwóch miejscach pojawiły się małe, długości paznokcia, rysy. Seymour wyciągnął ręce przed siebie, rozkładając palce. W stronę Dantego pomknęły dwa pociski energii. Pierwszy był czarny jak noc, niósł ze sobą smród śmierci i rozpadu. Drugi mienił się blaskiem świętego błękitu oraz bieli anielskich skrzydeł.
Dante okręcił się wokół własnej osi, przewijając się pomiędzy kulami. Niestety, nie do końca mu się udało, ponieważ czarna otarła się o jego prawą rękę, wywołując natychmiastowy skutek. Kończyna zawisła bezwładnie. Nie bolała, po prostu obumarła, stając się suchą i śmierdzącą zgniłym jajem. Białowłosy zębami wydobył z wewnętrznej kieszeni płaszcza magazynek, szybko wsuwając do pustej komory. Mocnym uderzeniem o własny tors zablokował pociski w środku. Znów poderwał się do biegu, otwierając ogień. Druga dłoń wciąż trzymała pustą broń. Mierzył w powstałe rysy, chcąc choć trochę osłabić zaklęcie.
Gdy był już blisko Seymoura, odbił się od ziemi, przelatując nad przeciwnikiem, posyłając ostatni pocisk w głowę niebieskowłosego. Ołowiany posłaniec uderzył w lewe ucho mężczyzny, odłupując je razem z kawałkiem skorupy. Seymour zatoczył się, starając zatamować dłońmi krwawienie. Pospiesznie zbierał energię, mając zamiar rzucić zaklęcie leczące.
Dante wykorzystał chwilę dezorientacji wroga i odtoczył się, zostawiając opróżnione pistolety za sobą. Skoczył w bok, łapiąc za miecz. Skoncentrował się, przesyłając cząstkę siebie w stal. Krew pociekła mu spomiędzy palców, wylewając się również z oczu i uszu, ale broń zaczęła błyszczeć niebieską poświatą… Teraz już żadna magia nie była w stanie go powstrzymać.
Tymczasem Seymour przygotował się do ataku. Z jego dłoni wystrzeliły dwie ogniste kule, mknąc w stronę białowłosego. Ogień rozerwał ziemię, wypalając kolejne połacie trawy. Seymour dał się ponieść wściekłości, miotając wokół siebie płomieniami. Żaden nie mógł sięgnąć Dantego.
Smród palonego mięsa uderzył w nozdrza białowłosego nim zrozumiał, że unik się nie powiódł. Zwęglona skóra pokryła się bąblami, a posoka lała się strumykami z pęknięć, zmieszana z oleiście żółtą ropą. Ból prawie pozbawił białowłosego przytomności, pulsując regularnymi, bezwzględnymi falami, domagając się wypuszczenia z rąk stali. Nawet, jeśli chciałby, to nie mógł, ponieważ ogień przylepił jego dłonie do krzyża miecza na stałe.
Seymour wydał z siebie okrzyk zwycięstwa i zaatakował, raz jeszcze posyłając w Dantego dwa, różnokolorowe pociski. Tym razem białowłosy wiedział co ma zrobić. Rzucił się w stronę błękitu, omijając czarną śmierć. Poczuł przyjemne ciepło, rozchodzące się po ciele, łagodzące cierpienia i przywracające czucie w prawej ręce. Teraz był gotów.
Seymour już wcale nad sobą nie panował. Zamachnął dłońmi w powietrzu i, wydając z siebie zwierzęcy ryk, rozłożył ręce na podobieństwo krzyża. Nic nie pozostało z dumy i szlachectwa. Ogień wystrzelił spod jego stóp, otaczając twórcę ochronnym kręgiem. Błyszczące, opętane szaleństwem oczy miotały czarne błyskawice, a z dłoni po raz trzeci wystrzeliły dwa pociski.
Dante zatoczył półokrąg mieczem, uderzając płazem w czerń. Włożył w ten ruch całą siłę, ale i tak musiał się chwilę siłować, nim kula zmieniła kierunek lotu.
Seymour ryknął, ale tym razem ze zdziwienia, patrząc jak jego własna broń przebija się przez płomienie. Niebieskowłosego odrzuciło wprost na polanę po drugiej stronie ściany ognia. Upadł i natychmiast zaczął się toczyć, starając się ugasić płonącą szatę. Nagle zatrzymał się, a jego źrenice rozszerzyły się do granic możliwości. Ostrze Dantego zostało wbite w ciało Seymoura zaraz pod grdyką, gruchocząc mostek, tnąc mięśnie, rozrywając płuca i zgrzytając o kręgosłup. Niebieskowłosy został przybity do ziemi i nasączał ją własną krwią.
- Wcale nie taka błękitna – zakpił Dante, ruszając mieczem w obie strony, poszerzając ranę.
Wyrwał stal z truchła i pochylił się nad nim. Chwilę pogrzebał w kieszeni płaszcza i wyciągnął dwie monety oraz paczkę papierosów. Przykrył oczy Seymoura miedziakami, po czym przypalił papierosa od jeszcze tlącej się szaty trupa.
- Dzięki – powiedział. Zaciągnął się i dmuchnął dymem w twarz byłego przeciwnika.