Autor Wątek: Walka XXXVII: Serge VS Yuffie  (Przeczytany 1182 razy)

Offline Ignatius Fireblade

  • Berserker
  • ***
  • Wiadomości: 214
  • Ten, który bywa
    • Zobacz profil
Walka XXXVII: Serge VS Yuffie
« dnia: Kwietnia 15, 2007, 01:34:35 pm »
Krecie korytarze ciągnęły się kilometrami, splatając i krzyżując się ze sobą. Wielu próbowało zgłębić Bebechy Demona, jednak nikomu się nie udało, a kości śmiałków porastały fosforyzującymi grzybami i wszędobylskim mchem. Tu nie miało wstępu światło, wiatr skrupulatnie omijał przeklęte tunele, nie wtłaczając nawet śladu powietrza. Ludzie opowiadali sobie historie o nieprzebranych skarbach i śmiertelnych niebezpieczeństwach.
Jednak nikt nie był na tyle głupi, by zasilić wystawę śmierci własnymi kośćmi. Każdy podróżny, przewijający się przez okoliczne wioski był traktowany jak wariat. Nie przejmowano się losem żądnych przygód włóczęgów, a wręcz namawiano ich do pozostawienia za sobą jak największej ilości złota i przedmiotów. Zwyczajnie chcieli zaopiekować się doczesnymi dobrami przyszłego tragicznie zmarłego. To byli dobrzy ludzie.
Pewnego dnia od wschodu i zachodu nadeszły dwie postaci. Mężczyzna i kobieta, ogień i woda, skała i wiatr. Oboje nie mieli żadnej broni, nie dysponowali magią ani nadprzyrodzonymi zdolnościami. Wszystko, co mieli to własne ubranie. Otuleni szarymi płaszczami przedzierali się przez śnieg i góry, omijani przez stwory wszelkiej maści. Nie zatrzymywali ich, pozwalając spokojnie wkroczyć do Piekielnego Przełyku, prowadzącego pod ziemię. Jedno od wschodu, drugie od zachodu. Coś ich tam ciągnęło, siła, która wcześniej pozwalała zwyciężać. Czuli, jakby każdy promień słońca i nocne mrugnięcia gwiazd kierowały ich do celu.
Ściany Bebechów Demona były wiecznie wilgotne, zupełnie jakby krwawiły zielonkawą wodą. Fosforyzujące porosty rozpraszały ciemności, pozwalając nie połamać się na pierwszej nierówności. Wąskie ścieżki potrafiły nagle stać się olbrzymimi, zdolnymi pomieścić miot smoków jaskiniami. Na pozór prosty korytarz kończył się zdradzieckim uskokiem. Na dole nie było już nic, tylko ramiona śmierci. Strumyczki wody, niczym drobne żyłki spływały po pochyłościach, zbierając się w skalnych załomach. Właśnie takie zbiorniczki były inkubatorami dla nietypowej fauny i flory.
Wędrowcy natknęli się na siebie w najwyższej części Bebechów. Poznali się od razu. Jednym ruchem zrzucili płaszcze, bez słowa przyjmując odpowiednie pozycje. Nie posiadali broni, więc byli zdani jedynie na własne umiejętności.
Pierwsza zaatakowała Yuffie, doskakując i wyprowadzając cios prawą ręką. Serge się nie uchylił, chcąc pokazać własną wyższość. Nie przewidział, że dziewczyna ściska w pięści kamień.
Mężczyzna odleciał kawałek, uderzając o ścianę. Osunął się na podłoże, jednak błyskawicznie wstał, masując obolałą szczękę. Cudem nie stracił żadnego zęba. Otrzepał pył z ramienia i ruszył na Yuffie, chcąc się odegrać. Dziewczyna uchyliła się przed pierwszym ciosem, jeszcze raz zamierzając się na jego szczękę. Serge wyczuł to, łapiąc jej nadgarstek. Przerzucił dziewczynę przez lewe ramię i uderzył ręką z bronią o ścianę. Yuffie krzyknęła z bólu, wypuszczając skalny odłamek. Czuła, jak kości trą o siebie.
Kopnięcie w brzuch wytłoczyło powietrze z płuc mężczyzny. Dziewczyna podskoczyła, poprawiając uderzeniem w skroń. Serge zatoczył się i wtedy jego stopa straciła oparcie. But ześlizgnął się z mokrego kamienia i człowiek spadł w ciemność. Yuffie usłyszała parę głuchych uderzeń i nagle cisza znów powróciła na należne jej miejsce.
Dziewczyna niepewnie ruszyła w ślad za spadającym przeciwnikiem. W wytworzonym przez fosforyzujące porosty, mdłym świetle dostrzegła plamki krwi. Była jasna, więc mężczyzna pewnie żył. Yuffie podniosła kolejny kamień. Tym razem skutecznie Serge’a dobije.
Znalazła go. Leżał pośród odłamków skalnych, mieszając własne ciało z nimi. Wyglądał niczym skrwawiony kamienny golem, pozbawiony napędzającej go mocy. Chłopak miał posklejany krwią włosy i potargane ubranie, spod których wyglądały sporych rozmiarów zaczerwienienia. Pewnie wyrosną mu piękne, wielokolorowe siniaki. O ile jeszcze żyje.
Yuffie rozglądnęła się. Serge leżał przy wlocie do jednej z ogromnych jaskiń. Spod sufitu zwieszały się ogromne skalne kły, jakby znaleźli się w smoczej gardzieli. Dziewczyna nigdy nie mogła zapamiętać ich nazwy. Wiedziała, że jedne to stalaktyty, a drugie stalagmity… Co prawda była pewna, że gdy jedno napotykało na drugie, powstawały stalagnaty. Rozglądała się, poddając całkowicie magicznemu urokowi cudnej tęczy barw, wywoływanej przez wodne refleksy zielonkawego światła.
Nie zauważyła, że jej przeciwnik podnosi się z małego rumowiska, ściskając w ręku fragment skalnego stożka. Zamierzył się i uderzył z prawej strony, trafiając w bark dziewczyny, posyłając ją w głąb jaskini. Serge popatrzył na krwawego kleksa na prowizorycznej maczudze i uśmiechnął się. Zmiażdżył przeciwnikowi prawy bark. Była prawie bezbronna. Pierwszy pocisk nadleciał niespodziewanie. Ostry kamień przemknął zaraz obok jego twarzy. Poczuł coś jak ukąszenie pszczoły i mokry strumyczek spłynął po jego policzku.
Yuffie kontynuowała atak, ze wszystkich sił opierając się czarnej zasłonie, opadającej na jej umysł. Używała lewej ręki, co skutecznie pogarszało jej celność. Serge wykonał obrót wokół własnej osi i wyrzucił maczugę w powietrze. Ta uderzyła o strop niemal dokładnie nad dziewczyną, wywołując lawinę odłamków i pyłu. Yuffie zdążyła jedynie osłonić rękami głowę, gdy została zasypana rojem wściekłych owadów, dotkliwie kąsających, wyrywających całe fragmenty ciała.
Pozbawiona materii była bezsilna. Lepki kurz dostawał się do uszu oczu i nosa, uniemożliwiając oddychanie. Mięśnie drżały w konwulsjach, oszalałe z bezsilności. Nagle obolałe palce natrafiły na kość. Pomimo oszałamiającego bólu wyczuła, że jest ona ludzka i to na dodatek prawdopodobnie udowa. Przymusiła ciało do przerwania oszalałego tańca. Leżała w bezruchu, starając się przywrócić regularną wentylację organizmu.
- Wstawaj! – słyszała jego głos. – Nikt nie przybędzie, by cię ocalić.
Serge zbliżył się, ściskając w zaciśniętych pięściach kamienie. Uderzał nimi o siebie, krzesząc iskry. Krzemień… Pochylił się nad ciałem, przykładając ostrą krawędź skały do jej gardła.
- Nie będzie bohatera, nie będzie ocalenia w ostatniej chwili, nie będzie odwrotu!
Zebrała w sobie wszystkie siły i pchnęła na oślep. Ułamana kość weszła głęboko w brzuch mężczyzny, wytłaczając z jego gardła krzyk zaskoczenia. Nie czuł bólu, jedynie zdziwienie.
Stanął, patrząc zaskoczonym wzrokiem na wystającą z jego ciała obcy element. Zatoczył się, ślizgając na kamieniach. Wycharczał coś dziwnego i upadł do tyłu.
Zawisł w powietrzu, chroniąc się ręką przed upadkiem w objęcia śmierci. Wisiał nad urwiskiem, czując, jak z każdą chwilą ucieka z niego coraz więcej krwi. Wiedział, że to już koniec.
Yuffie chwyciła kolejną kość. Zbezcześciła czyjś grób, lecz teraz miała ważniejsze rzeczy na głowie. Doczołgała się do przeciwnika, wychylając nieco poza krawędź.
- Za moje marzenia – wyszeptała, jednak echo zwielokrotniło siłę jej głosu. – Idź do diabła.
Serge podniósł na nią nienawistny, pełen wyrzutu wzrok.
- A moje marzenia? Kto je spełni?
- Umarli nie mają marzeń – odpowiedziała, biorąc zamach.
- Tu bym się kłócił – Serge wyszczerzył się w dość paskudnym uśmiechu. – Do zobaczenia po drugiej stronie.
Uderzył w czułą strunę. Yuffie podświadomie czuła, że w końcu zginie. Pomimo wahania uderzyła. Dłoń z kością pomknęła w dół, przebijając się przez skórę i mięso, dziurawiąc żyły oraz tętnice, wbijając się w skały. Serge poluzował chwyt, tracąc czucie w ręce. Jednak nie spadł. Wisiał, przykuty do urwiska, niczym parodia Perseusza... tylko, że tytan został ocalony przez Heraklesa. 
- Do zobaczenia – Yuffie mrugnęła i posłała mu buziaka.
Patrzył, jak znika w obłoku mgły, czując jak krew zalewa mu rękę, twarz i dołącza do strumienia, biorącego źródło w brzuchu. Będzie tu wisiał tak długo, aż nie zdechnie.
Nagle dostrzegł spadający głaz. Uśmiechnął się. Przynajmniej nie będzie musiał cierpieć.
Uderzenie zmiażdżyło mu głowę, wbijając ją między ramiona. Odgryziony język zwisał z ust, zakrwawiając brodę, zęby poleciały w ciemność, przez chwilę tworząc błyszczący zielenią gwiazdozbiór. Ciało poleciało w ślad za nimi, a jedyną pamiątką obecności Serge’a, był sporych rozmiarów rozprysk krwi na skale.
Gdy rozum śpi, budzą się upiory.
Goya