Forum SquareZone
Forum ogólne => FanFik => Wątek zaczęty przez: White_wizard w Listopada 12, 2005, 10:44:54 pm
-
Nazwijcie to jak chcecie, ale zabieram się za pisanie drugiego fika. Tym razem będzie to opowiadanie w świecie fantasy, wykreowanym przeze mnie. Wiem, ze trzeba mieć nieźle zrytą psychikę, zeby pisac dwa fiki równolegle, ale zapewniam, że praca nad "Przeklętym" nie opóźni update'ów w GT (którego i tak nikt nie czyta heh....)
A więc drżyjcie śmiertelnicy. Oto przed wami kolejny twór mojego pokręconego umysłu:
Prolog
Strażnik w skórzanej, nabitej ćwiekami kurtce stał oparty i swoją halabardę i sennym wzrokiem wpatrywał się w niebo. Niebieskawa poświata księżyca rzucała delikatne światło na jego pooraną zmarszczkami twarz. Ziewnął, szeroko otwierając usta i przeciągnąwszy się spojrzał na bramę zamku. Z utęsknieniem wyczekiwał zmiany warty, ale za nim to nastąpi chciał zrobić jeszcze jeden obchód wokół warowni. W końcu za to mu płacą....
Spojrzał jeszcze tylko od niechcenia na rozległe ogrody otaczające posiadłość i ruszył. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że z cienia obserwuje go para przenikliwych szarych oczu.
Nieznajomy, odziany w czarną tunikę, z kapturem zasłaniającym twarz, wychylił się z ukrycia kiedy tylko mężczyzna z halabardą zniknął z pola widzenia. Szybko i bezszelestnie pokonał trawiasty odcinek i omijając kilka skąpanych w mroku krzewów przylgną do kamiennej ściany. Było ciemno, lecz nieznajomy nie był człowiekiem i w nocy widział prawie tak dobrze, jak w dzień. Poza tym, przez kilka ostatnich dni, podszywał się pod służącego w zamku i jego każdy ruch był starannie zaplanowany. W swoim fachu nie był może najlepszy, ale zawsze przygotowywał się do zleconego zadania.
Dla pewności rozejrzał się jeszcze dookoła i wczepił palce w przerwę między kamieniami muru. Zamkowi w Arah’mee zdecydowanie można przypisać określenie „dobrze ufortyfikowany”, ale na pewno nie „dobrze strzeżony”. Zaczął się wspinać. Wgłębienia w ścianie były na tyle głębokie, że bez większych trudności mógł dostać się na flankę.
Był już prawie na szczycie, kiedy poczuł na twarzy silny podmuch. Wiatr zerwał mu z głowy czarny kaptur i rozmierzwił brązowe włosy, odkrywając spiczaste uczy.
Nieznajomy oparł ręce na ostatniej szczelinie w murze i podciągnąłem się, żeby widzieć co dzieje się po wewnętrznej stornie. Sama ściana nie była może jakoś strasznie wysoka, ale miała około dwóch metrów grubości. Odziany w czerń mężczyzna wszedł na mur i uklęknął, naciągając kaptur spowrotem na głowę.
Spojrzał w dół. Pod nim znajdował się dziedziniec, oświetlony przez pochodnie, przytwierdzone do ścian zamku. W kącie dostrzegł mały, pokryty strzechą budynek, prawdopodobnie kwaterą strażników. Z okien wylewały się smugi jasnego światła świec i dźwięki ożywionej rozmowy. Mężczyzna pełniący wartę przed drzwiami z nudów rysował na ziemi trzonkiem halabardy kontury jakiegoś dziwnego stworzenia. Woda w studni, znajdującej się na środku dziedzińca ciekawie odbijała fragment nocnego nieba. Jednak dwóch barczystych jegomościów, stojących przy niej skupiała się na obserwacji otoczenia, a nie na podziwianiu piękna nocy.
Jephreim Tallow, człowiek w średnim wieku, pełniący funkcję strażnika ponad dziesięć lat, rozgrywał właśnie partię pokera ze swymi kolegami po fachu.
- Oszukujecie, k***a – wrzasnął, rzucając karty na stół
- Po prostu nie umiesz przegrywać – zripostował siedzący naprzeciwko niego strażnik
Tallow splunął na ziemię i wyjrzał przez okno, świdrując wzrokiem mężczyzn stojących przy studni.
- Idę powiedzieć tym baranom, żeby tu przyszli – rzucił, wstając z miejsca – Tylko nie wypijcie całej gorzały, psie syny.
Mężczyzna wziął opartą o ścianę halabardę i wyszedł na zewnątrz. Wzdrygnął się, uderzony chłodnym podmuchem jesiennego wiatru i zapiął ciaśniej skórzaną kurtę. Omiótł spojrzeniem całą szerokość placu i podszedł do wartowników. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że ukryta w cieniu postać, przemknęła obok niego i bezszelestnie zbliżyła się do bocznej ściany zamku. Nieznajomy wiedział, że tu właśnie znajduje się tajemne przejście, prowadzące bezpośrednio do komnaty jednego z wielu bogatych kupców w Arah’mee – Lorda Carbona. Postać w czerni odszukała ręką przycisk, ukryty w zagłębieniu ściany i podążyła krętymi schodami otwartego przejścia. Paradoksalnie, ukrytą klatką schodową, która już wiele razy ratowała władcę zamku z opresji, podążał właśnie skrytobójca....
Morderca pokonał kilka ostatnich stopni i odsunął bezszelestnie odsunął zasłonę. Jego oczom ukazała się sypialnia Lorda Carbona. Smugi księżycowego światła wlewały się przez małe okienko w kamiennej ścianie, a dopalająca się już świeczka na nocnym stoliku, rzucała bladą poświatę na pogrążonego w głębokim śnie człowieka. Zabójca powoli zbliżył się do łoża, uważając na skrzypiące deski podłogi. Niespodziewanie, światło księżyca sczerniało, zamieniając się w obłok ciemnego dymu. Z chmury wyłoniły się skrzydła, w całości pokryte czarnymi jak smoła piórami, stopniowo odsłaniając odzianą w czerń i biel sylwetkę. Postać wpatrywała się pustymi oczyma w leżącego na łóżku Lorda.
Skrytobójca uśmiechnął się krzywo. Przed nim stał Anioł Śmierci, w całej okazałości. Morderca wiedział, że ten sam anioł towarzyszył mu podczas każdej misji. Wiedział także, że żaden śmiertelnik poza nim nie jest w stanie zobaczyć tych niematerialnych istot – to było jego przekleństwo.
Zabójca odpiął od pasa długi sztylet i bezceremonialnie zanurzył go między żebrami ofiary. Z ust nieświadomego niczego Cordona uciekło ostatnie tchnienie. Skrytobójca wytarł ostrze w pościel i cofnął się kilka kroków do tyłu. Czekał na dalszą część „spektaklu”....
Z miejsca, gdzie w ciele ofiary znajdowało się serce, zaczęła ulatniać się eteryczna materia – dusza..... W ręce czarnoskrzydłego anioła zmaterializował się długi, dwuręczny miecz, zdobiony misternymi, czarnymi runami. Mroczny Posłaniec zamachnął się i rozciął duszę Lorda. Powietrze przeszył niemy krzyk i duch Cordona został pochłonięty przez ostrze. Twarz anioła nie przedstawiała żadnych emocji. Skrytobójca popatrzył w puste oczy anioła. Po plecach przebiegł mu zimny dreszcz, kiedy ich spojrzenia spotkały się.
Posłaniec Śmierci ukłonił się rozpłynął w mroku tak szybko, jak się pojawił, zabierając ze sobą kolejną ludzką duszę.
Jednak „spektakl” nie zrobił na zabójcy większego wrażenia.... widział już wiele podobnych... za każdym razem, kiedy zabijał.....
Zadanie wykonane , pomyślał, zostało jeszcze tylko spotkanie w Złotym Łabędziu....
Młoda elfka, w stroju podróżnym, przystanęła przed dużym prostokątnym budynkiem i zlustrowała przerdzewiały szyld, przyczepiony nad wejściem.
Karczma pod Złotym Łabędziem, pomyślała opierając dłonie na biodrach, wreszcie jestem na miejscu
Ruchem głowy odgarnęła z oczu długie, spływające po ramionach blond włosy i przeszła przez drzwi zajazdu.
Już od progu poczuła na sobie nieprzyjemne spojrzenia bywalców karczmy. Nie zważając na pogwizdywanie i ręce, które wyciągały się, ku jej pośladkom, podeszła do ukrytego w kącie budynku stolika. Zasiadający przy nim chłopak nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia lat według ludzkiej rachuby czasu. Jednak spod jego długich do ramion włosów wystawały spiczaste uszy, a na przedramieniu miał wytatuowaną różę i sztylet – znak Gildii Skrytobójców.
- Mogę się przysiąść? – zapytała, mierząc go wzrokiem
Chłopak potraktował ją przelotnym spojrzeniem i skinął na miejsce naprzeciw siebie.
- Jestem... – powiedziała elfka, ale skrytobójca przerwał jej w pół zdania
- Anathea Ashkevroon.... snajper w następnej misji....
- Skąd wiesz? – dziewczyna spojrzała na niego pytająco – Przecież nigdy się nie spotkaliśmy.
- Do szaty masz przypiętą broszę rodu Ashkevroonów, a na prawym policzku ślad po cięciwie – zrobił pauzę, żeby pociągnąć łyk z kufla ustawionego przed nim – Poza tym na lewym udzie masz wytatuowany znak Gildii Skrytobójców.... Dość osobliwe miejsce jak na mój gust, ale to już nie moja rzecz.....
Elfka zarumieniła się lekko i zmierzyła go ciekawskim spojrzeniem. Zdała sobie sprawę, że nie rozmawia ze zwykłym zbirem. Zabójca, który przed nią siedział, choć fizjonomię miał ludzką, był półdemonem, a jego oczy dostrzegały dużo więcej, niż oczy zwykłego śmiertelnika.....
- Jak cię zwą? - zapytała
- Deamen.....
- Deamen? – Anathea była wyraźnie zdziwiona – W języku demonów to przecież znaczy „Przeklęty”. Dlaczego akurat Przeklęty?
Zabójca spojrzał na nią swymi szarymi, demonicznymi oczyma, a po plecach przeszedł jej zimny dreszcz
- Wierz mi – powiedział oschle – nie chcesz wiedzieć....
c.d.n.
-
hm...calkiem dobrze sie czyta, jedyne co bylo malo elo to pojawienie sie tego aniola smierci...jakies takie...zbyt szybkie. No i licze na mrooooczny klimat w tym opowiadaniu ;]
-
Prezentuje się całkiem dobrze, chociaż na wnikliwszą ocenę fabuły poczekam aż zawiąże się jakaś konkretniejsza akcja.
-
Hm...jest tak jak się spodziewałam i nie rozczarowałeś mnie^^.Liczyłam,że będzie to coś mrocznego i prosze ;) ,aż niemogę doczekać się dalszego biegu wydarzeń.
-
Jak dla mnie .... bomba. Uwielbiam mroczne klimaty. A Aniła to mogłeś wytrzucić, jak Deamem zabił tego Lorda, bo jeszcze by wlazł jakiś strażnik i na nic by się Angel pojawiał. Ale nie jest tak źle. Pisz dalej.
-
A Aniła to mogłeś wytrzucić, jak Deamem zabił tego Lorda, bo jeszcze by wlazł jakiś strażnik i na nic by się Angel pojawiał.
eeee.... Niezabardzo rozumiem o co ci chodzi... Przecież tego anioła mógł zobaczyć tylko tytułowy bohater....
Zresztą mniejsza z tym, bo właśnie po.....eee..... jednodniowej przerwie wrzucam następny rozdział. Nic specjalnie ciekawego się nie dzieje.... Taka, ze tak powiem retardacja akcji.... No ale mroku to wy tu jeszcze uświadczycie, nie ma się co martwić :F
Rozdział 1
Anathea trzymała w ręku puchar czegoś, co karczmarz nazywał winem. Jej szczupła twarz odbijała się w mętnej, czerwonej substancji. Pociągnęła łyk z kielicha i odstawiła go na blat stołu.
Zmierzyła badawczym spojrzeniem skrytobójcę, siedzącego naprzeciw niej. Szczególną uwagę przykuwała blizna na jego twarzy, która rozciągała się przez całą długość skroni, prawie stykając się z kącikiem ust.
- Upominek od elfów.... – powiedział chłodnym głosem, uprzedzając pytanie towarzyszki – W pięciu urządzili zasadzkę.... myśleli, że mnie zaskoczą.....
- Nienawidzisz elfów, prawda? – Anathea oparła głowę na skrzyżowanych dłoniach
- Wszystkie rasy darzę równą nienawiścią.... – Deamen zakończył temat, dopijając resztkę piwa z kufla. – Jesteś gotowa do misji?
Elfka skinęła potakująco głową
- Dobrze.... Wyruszamy jutro o świcie.
Demon rzucił na stół kilka miedzianych monet i wstał
- Czekaj. – elfka chwyciła go za ramię – Dokąd idziesz?
- Nie twój interes.... – odparł, odwracając się do niej plecami i jakby czytając myśli towarzyszki dodał - I nawet nie próbuj mnie śledzić....
Anathea obserwowała sylwetkę skrytobójcy, znikającego za drzwiami zajazdu.
Za kogo on się ma, do jasnej cholery?!, pomyślała poirytowana.
Niewiele myśląc elfka skierowała się do wyjścia. Ciężkie, drewniane drzwi otworzyły się, lekko poskrzypując zawiasami. Anathea wytężyła wzrok. Nieopodal dostrzegła sylwetkę, ledwie widoczną wśród panującej dookoła ciemności. Zdecydowanym krokiem ruszyła za demonem, starając się unikać światła latarni i wykorzystywać cienie, jako swoich sprzymierzeńców. Poruszała się jak na skrytobójcę przystało – bezszelestnie, ale równocześnie z gracją kotki.
Morderca, którego śledziła, cały czas poruszał się główną drogą. Mimo panującego dookoła mroku, elfka starała się nie stracić go z pola widzenia.
Nagle demon skręcił w boczną uliczkę, między dwoma kamiennymi budynkami. Anathea odczekała chwilę, po czym ostrożnie ruszyła w tym samym kierunku. Kiedy weszła w mrok alejki, poczuła jak czyjaś dłoń zasłania jej usta w mocnym uścisku. Poczuła też zimne ostrze sztyletu, przystawionego do krtani.
- Mówiłem ci, żebyś mnie nie śledziła... – Deamen, nie poluźniając uścisku szepnął jej do ucha
Po plecach elfki przeszedł zimny dreszcz, a po skroni spłynęła kropelka potu. Zaczęła przeklinać w myślach swoją głupotę.
- Powinienem cię teraz zabić.... albo przynajmniej porządnie okaleczyć.... – głos demona dźwięczał chłodnym profesjonalizmem.
Skrytobójca przycisnął sztylet do jej gardła. Po ostrzu zaczęły spływać drobne kropelki krwi.
Deamen podniósł głowę. Z ciemności powoli wyłaniały się czarne skrzydła.
Nie tym razem...., pomyślał i uśmiechnął się w duchu... sam nie wiedział dlaczego, nie tym razem...
Elfka zamknęła oczy, czekając na cięcie, ale ku jej zaskoczeniu zabójca puścił ją i odsunął się kilka kroków w tył. Łuna księżyca oświetliła na chwilę naznaczoną blizną twarz. Anathea spojrzała mu w oczy i natychmiast odwróciła głowę. W zaadaptowanych do ciemności oczach mordercy zobaczyła coś mroczniejszego niż noc, a jednoczenie zimniejszego niż lód.... Coś, co każda jego ofiara widziała tuż przed śmiercią i coś, czego elfka nigdy nie będzie w stanie zapomnieć.... przekleństwo
Demon odwrócił się na pięcie i.... odszedł, po prostu ruszył w dalszą drogę, zostawiając swoją towarzyszkę sam na sam z myślami.
Drewniany zegar zawieszony na ścianie pracowni kowala, tykał, pokazując wskazówkami późną godzinę nocną. Mężczyzna, ubrany jeszcze w strój roboczy, siedział przechylony na krześle, z nogami położonymi na stole. Spojrzał niepewnie na zegar i ziewnął, szeroko otwierając usta. Czekał na swojego ostatniego klienta.
Odziana w czerń postać pchnęła ciężkie, drewniane drzwi i stanęła w progu warsztatu.
- Skończyłeś już pracę nad moim zamówieniem? – przybysz wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi
Kowal zdjął nogi ze stołu i wyprostował się na krześle. Gestem wskazał na przedmioty leżące na drugim, mniejszym stoliku. Skrytobójca podszedł we wskazane miejsca i badawczym spojrzeniem przeanalizował obydwie rzeczy. Po lewej leżała rękawica, z całości wykonana z czarnego metalu, który odbijał światło świecy w przedziwny sposób. Do rękawicy przytwierdzona była płyta, której zadaniem było osłaniać przedramię. Na całości widniały misternie wykonane runami, a skórzane paski, mocujące pancerz na ręku nosiły znaki różnych zdobień. Obok leżał sztylet, również wykonany z dziwnego, czarnego metalu. Jednak co dziwniejsze, ostrze prawie wcale nie odbijało światła. Wręcz przeciwnie, sztylet zdawał się je pochłaniać.
Deamen nałożył rękawicę i zapiął paski. Sprawdził, czy palce mają w niej swobodę ruchów i przypatrzył się całej konstrukcji
- Zdobienia mogłeś sobie darować.....
Kowal wzruszył tylko ramionami a kąciki jego ust wykrzywiły się w uśmiechu.
- Wszystko zrobiłem według schematu, który mi dałeś. Swoją drogą, to nie mam pojęcia skąd wytrzasnąłeś tyle czarnego dwemerytu, na te twoje dziwactwa.
- Tym już się nie kłopocz... – rzucił demon, nie odrywając wzroku od rękawicy
Zacisnął dłonie w pięść. Z metalowej konstrukcji wysunęły się trzy kilkudziesięciu centymetrowe ostrza, przypominające pazury. Deamen ocenił je, po czym wykonał dziwny gest dłonią i ostrza schowały się spowrotem na swoje miejsce.
- Dobrze.... – powiedział sam do siebie.
- Powiedz mi – wtrącił kowal – po jaką cholerę potrzebne ci bronie z dwemerytu?
- Magiczne właściwości.... – odparł skrytobójca, obracając czarny sztylet między palcami – Rękawica odbija zaklęcia, a sztylet przebija się przez osłony......
Demon bez słowa przypiął krótkie ostrze do pasa, a na rękawicę nasunął długi rękaw swojej czarnej tuniki. Lewą ręką sięgnął do kieszeni i rzucił na stół sporą sakiewkę, dzwoniącą złotymi monetami.
- Dwa tysiące koron... tak jak się umawialiśmy.... – powiedział, odwracając się w stronę drzwi.
- Czekaj. – zatrzymał go kowal – Nie musisz mi płacić.... Pamiętasz chorobę mojej żony? Gdyby nie lekarstwo co je przyniosłeś, to ona.....
- Wiem.... – przerwał demon
- Daj mi spłacić w ten sposób chociaż część długu.
- Skrytobójca nie pożycza po to, żeby dostać coś spowrotem, ale po to, żeby mieć dłużników.... – powiedział zabójca enigmatycznie, zamykając za sobą drzwi
Kowal siedział jeszcze jakiś czas z rękoma założonymi z szyję i wpatrywał się w sakiewkę leżącą na stole. Nigdy nie zrozumiał słów swojego klienta....
Słońce zaglądało przez niedomyte szyby do pokoju w karczmie Pod Złotym Łabędziem. Jasne promienie padały wprost na szczupłą twarz elfki leżącej na łóżku i tworzyły refleksy na jej jasnych włosach. Anathea przetarła dłońmi oczy i usiadła na posłaniu. Ziewnęła, szeroko otwierając usta i dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nie jest sama.
W kącie pokoju, oparty o ścianę, stał Deamen, który bawił się dziwnym, czarnym sztyletem.
- Ładnie to tak do kobietę w jej pokoju nachodzić? – zapytała poirytowana
Skrytobójca nie odrywał oczu od sztyletu
- Zbieraj się..... Lecimy do Vern
- Jak to lecimy?
- Wszystko w swoim czasie, elfko. Wszystko w swoim czasie....
c.d.n.
-
Muszę to stwierdzić po raz któryś,ale W_W masz talent do pisania^^.Strasznie szybko i przyjemnie mi się te opowiadanie czyta i coraz bardziej mi się ono podoba.
-
Zgadzam się z przedmówczynią i czekam co będzie dalej. :)
-
prolog duzo lepszy IMHO, ale moze dla tego ze tutaj w zasadzie nie bylo akcji...czekam co bedzie dalej ofkors bo na prawde dobrze sie zapowiada :)
-
No dobra...Chciecie, zebym zamieścił następny rozdział? Nie? To macie pecha. I tak go wstawię
Rozdział 2
Anathea potraktowała towarzysza karcącym spojrzeniem. Ten, nawet nie pofatygował się, żeby na nią popatrzeć. Cały czas obracał czarny sztyletu w dłoni. Po kręgosłupie elfki przebiegł dreszcz. Nie znała go nawet pół dnia, a już zaczynała czuć do niego niechęć.
Odwróciła się plecami do demona i wyjrzała przez okno. Było jeszcze wcześnie. Poranna mgiełka unosiła się na zewnątrz, a rozespani przechodnie krążyli sennie po ulicach. Miasto powoli budziło się do życia
- Ubierz się ciepło... – z letargu wyrwał ją chłodny głos
- Po co? Jak chcesz się dostać do Vern? – zapytała, przykładając dłonie do szyby.
Odpowiedź nie nadeszła. Anathea odwróciła głowę, tylko po to, żeby spostrzec, że jej rozmówcy nie ma w pokoju. Elfce wydawało się, że demon wychodząc, nie poruszył nawet drobinek kurzu w powietrzu.
Oczywiście sama należała do Gildii Skrytobójców i wiedziała, jak poruszać się nie zauważonym, ale istniały pewne granice, których zwykły śmiertelnik nie może przekroczyć... Jednak nie zaprzątała sobie tym głowy. Miała ważniejsze rzeczy do roboty.
Deamen stał na ulicy, mętnym wzrokiem wpatrzony w drzwi karczmy. Ręce trzymał w kieszeniach czarnej, wyświechtanej tuniki, która, sądząc po wyglądzie, mogła zostać uszyta pół wieku temu.
Włosy demona falowały, uderzone podmuchem chłodnego jesiennego wiatru. Zabójca czekał...
Anathea otworzyła drewniane drzwi i przeklęła skrzypiące zawiasy. Kiedy znalazła się na ulicy poczuła na sobie chłód zimnej pory roku. Poczuła na sobie coś jeszcze... spojrzenie przenikliwych szarych oczu. Elfka w odpowiedzi podniosła dumnie głowę. Miała nadzieję, że zabije demona wzrokiem
Deamen skinął tylko głową
- Dobrze.....
- Co dobrze? – lakoniczne wypowiedzi towarzysza zaczynały ją irytować
- Nienawidzisz mnie... – stwierdził, po czym odwrócił się do niej plecami i zaczął marsz wzdłuż linii zaniedbanych domów - lepiej dla ciebie...
Elfka dogoniła go kilkoma długimi krokami. Chciała, żeby wtajemniczył ją w szczegóły misji, ale zdawała sobie sprawę, że w środku miasta jest to pomysł idiotyczny.
Po raz kolejny spróbowała zabić go wzrokiem, ale skrytobójca nic sobie nie robił z jej nienawistnych spojrzeń
Mijali kolejnych znudzonych życiem przechodniów, dziesiątkami wylewających się z karczm i zajazdów rozsianych wzdłuż głównej ulicy miasta. Arah’mee powoli budziło się do życia. Jakiś handlarz ustawił swój kram w zaułku, oferując różnego rodzaju magiczne towary. Ze szczególną uwagą zachwalał amulety i eliksiry miłosne.
Miejscowi plotkarze zaczynali już szemrać o zwłokach Lorda Cordona, znalezionych w jego sypialni. Niektórzy z nich dodawali też kpiące komentarze na temat losu dowódcy straży zamkowej. Oficerowie straży miejskiej krążyli smętnie tu i ówdzie, wypytując przechodniów o informacje związane z morderstwem. Sądząc z ich min, potencjalni naoczni świadkowie zapadli się pod ziemię.
Po dłuższym czasie przepychania się przez zatłoczoną dzielnicę kupiecką dotarli do biedniejszej części miasta. Wątłe budynki porozrzucane pomiędzy niedbale utwardzonymi drogami, ostro kontrastowały z bogatą częścią Arah’mee
Anathea rzuciła swemu towarzyszowi przelotne spojrzenie. Jego wyraz twarzy nie zmienił się od czasu opuszczenia gospody. Niesamowite...
Elfka dostrzegła też, że w ich kierunku idzie muskularnie zbudowany mężczyzna. Krzywe kości policzkowe i blizny na łuku brwiowym świadczyły o tym, że człowiek lubował się w bójkach. Kiedy ich mijał, uderzył barkiem w Deamena
- Uważaj jak chodzisz, pokrako! – człowiek najwyraźniej szukał zaczepki.
Skrytobójca zignorował go. Zignorował też fakt, że wokół nich zaczyna zbierać się mały tłumek gapiów.
- Patrz na mnie, jak do ciebie mówię, gnojku!
Demon odwrócił się na pięcie. Ruchem głowy pokazał elfce, ze ma się nie wtrącać.
- Oklepać ci mordę, facet? - mężczyzna podszedł do Deamena i demonstracyjnie zwinął palce w pięść.
Zabójca patrzył na człowieka mętnym wzrokiem, zupełnie tak, jakby patrzył w nicość. Nieznajomy stracił cierpliwość. Jego twarz wykrzywił grymas gniewu i uderzył w przeciwnika pięścią.
Deamen uniknął pierwszego ciosu. Tak samo dwu następnych. Twarz mężczyzny wykrzywiała coraz większa irytacja. Jego prawy sierpowy minął się z celem. Uderzył lewym prostym w twarz przeciwnika, ale demon uchylił się przed uderzeniem. Zabójca chwycił wyciągniętą pięść i prawą ręką uderzył w wyprostowane przedramię człowieka.
Mężczyzna ryknął z bólu. Otwarte złamanie
Anathea patrzyła na całe zajście z boku. Dotarło do niej, że pod powierzchownością ubranego w łachmany młodzika, kryje się zimny morderca. Zwijający się na ziemi człowiek także się o tym przekonał. W sposób bardzo bolesny....
Deamen, włożył ręce do kieszeni i, jakby nic się nie stało, podążył w swoją stronę. Zgromadzony dokoła tłumek gapiów rozstąpił się bez słowa
Elfka zrównała krok ze swoim towarzyszem
- Nie sądzisz, że trochę przesadziłeś? – zapytała, posyłając mu wymowne spojrzenie
- Nie.... Możliwe, ze właśnie uratowałem mu życie.....
Anathea popatrzyła na niego pytająco
- Takich jak on zabija najczęściej głupota – odparł – otwarte złamanie powinno wybić mu ją z głowy....
Elfka uśmiechnęła się krzywo. Jego motyw najwyraźniej do niej nie przemawiał.
Tan Hemiston siedział przy biurku w czymś, co nazywał swoim biurem. W rzeczywistości był to niewielki budynek, oparty o potężny gmach stajni – dumy pana Hemistona. Człowiek bazgrał coś na kawałku pergaminu, gdy drzwi otworzyły się z hukiem. W progu stał zdyszany chłopiec stajenny
- Panie Hemiston – powiedział, z trudem łapiąc powietrze – ktoś chce się z panem widzieć
Właściciel stajni podniósł głowę i zmierzył chłopaka karcącym spojrzeniem.
- Miałeś mówić klientom, że jestem zajęty.
- Tak właśnie powiedziałem, ale ten gość co przyszedł to mówi, że pana zna i że mam pana przyprowadzić.
- A jak się ten ktoś nazywa?
Chłopak potrząsnął głową
- Powiedział tylko, że przyszedł odebrać Shiru.
Tan potrącił buteleczkę inkaustu, której zawartość rozlała się na pergamin. Przeklął i pośpiesznie wstał od stołu
- Trzeba było tak od razu, chłopcze – mruknął, mijając swego pomocnika i narzucając ciepły płaszcz.
Białe obłoki leniwie przesuwały się po nieboskłonie. Zasłaniając od czasu do czasu świetlistą tarczę słońca. Pożółkły liść wzbił się w powietrze i wplótł w długie jasne włosy. Elfka chwyciła liść i zlustrowała go wzrokiem. Lubiła barwy jesieni.
Arah’mee pozostawili daleko za sobą. Stali teraz na wielkiej polanie, tuż przed kompleksem stajennym, należącym do niejakiego Tana Hemistona. Z wnętrza budynków dochodziły odgłosy pracy, a no rozległych wybiegach galopowały pełne gracji konie. Wspaniały widok.
- Shiru to trochę dziwne imię dla konie, nie sądzisz? – zapytała, przekrzywiając głowę na swego towarzysza
- Dla konia na pewno.... – odpowiedział zimnym, zagadkowym tonem, skupiając uwagę na skubiącym trawę ogierze.
Anathea westchnęła. Po raz kolejny utwierdziła się w przekonaniu, że ze swoim kolegą po fachu po prostu nie można się dogadać
Pulchny mężczyzna z bogatym zarostem wyszedł ze swego biura i podszedł do nich szybkim krokiem. Popatrzył na elfkę, szczególną uwagę skupiając na jej wypukłościach. Dużo by dał, żeby wylądować z nią w jednym łóżku.
Deamen chrząknął
- Przejdźmy do interesów, panie Hemiston.
- Twój wyvern jest już osiodłany i gotowy do drogi, Deamen – mężczyzna mówił zdecydowanie, ale jego wzrok wciąż wędrował po smukłym ciele elfki.
- Mam nadzieję, że dobrze się z nim obchodziłeś......
Człowiek splunął na ziemię i zmierzył demona gniewnym spojrzeniem.
- Za kogo ty mnie masz, co? Z jakiegoś leniwego chłopca stajennego? Do cholery, Deamen, końmi i wyvernami zajmuję się od ponad trzydziestu lat
Zabójca wzruszył ramionami. Gestem ręki wskazał Tanowi, żeby poszedł przodem.
Anathea wzdrygnęła się
- Myślałam że nie wytrzymam i wbiję mu sztylet w plecy – szepnęła naburmuszona – nienawidzę tego nachalnego męskiego spojrzenia.
Skrytobójca po raz kolejny wzruszył ramionami i poszedł za Tanem.
- Gdybym był człowiekiem, pewnie też bym tak na ciebie patrzył....
Elfka nie wiedziała co o tym myśleć. Po chwili namysłu potraktowała to jako komplement.
Przechadzali się wzdłuż największego z budynków. Boksy były tu o wiele większe niż dla koni, chociaż dziwił jedynie fakt, że świeciły pustkami. W powietrzu unosił się zapach surowego mięsa.
- Widzę, że interes się kręci... – stwierdził demon, kontemplując plamy światła na podłodze.
- A no pewnie, że się kręci – Hemiston oznajmił z dumą – wyverny sprzedają się jak świeże bułeczki. Każdy chce teraz mieć własnego jaszczura, jak Boga kocham.
Powietrze przeszył niski ryk. W ostatnim boksie czekał Shiru w całej swej okazałości. Głowa, pokryta wyrostkami i zakończona trzema rogami przytwierdzona była do długiej szyi, połyskującej blaskiem szarych łusek. Wyvern stał na czterech łapach, zakończonych morderczymi pazurami. Wzdłuż tułowia wyciągały się złożone, chropowate skrzydła.
- Skąd ty go do cholery wytrzasnąłeś, co Deamen? – zapytał Tan – Prawie mi wszystkie samce zarżnął jak walczył o przywództwo w stadzie
Zabójca swoim zwyczajem wzruszył tylko ramionami, wpatrując się w parę gadzich oczy swego „zwierzaczka”
- Żałuj że nie widziałeś, jak się dobrał do samicy – w oczach właściciela stajni błysnęła iskierka nadchodzącego zysku – Zbiję fortunę na jego młodych.
- Wyprowadź go na zewnątrz, Tan – powiedział skrytobójca, ignorując uwagi Hemistona. – Muszę się zbierać do drogi.
Wielkie, drewniane wrota uchyliły się i wyvern poczłapał do wyjścia. Elfka dopiero teraz zobaczyła dziwnie zbudowane siodło, osadzone na plecach jaszczura i lejce za które prowadził go stajenny. Pierwszy raz widziała wyverna z tak bliska. Niesamowite stworzenia.
Deamen popatrzył na nią z politowaniem. Musiała mieć naprawdę głupi wyraz twarzy....
Shiru rozprostował majestatycznie swe błoniaste skrzydła. Podniósł łeb ku górze i ryknął.
- Dobrej podróży! – krzyknął Tan, machając im na pożegnanie.
Zabójca ściągnął lejce i usadowił się wygodniej w siodle. Wyvern wzbił się w powietrze, energicznie poruszając skrzydłami. Wydając z siebie kolejny ryk i poszybował w nieznane.
Anathea obejmowała swego towarzysza rękoma. Deamen czuł, że ściska go coraz mocniej. Jej strach przed lataniem poniekąd go bawił.
Czekała na nich daleka podróż, ale demona dręczyły złe przeczucia. Przysiągłby, że przed chwilą widział parę czarnych, niematerialnych piór, swobodnie unoszonych przez wiatr...
c.d.n.
-
Świetnie ci idzie W_W bardzo mi się podoba jakim stylem piszesz...nie wiem co powiedzieć,naprawdę twoje opowiadanie robi na mnie duże wrażenie(tak jakbym czytała jakąś dobrą książkę^^)Oby tak dalej.
-
Robi się coraz bardziej interesujące.
-
Jasna cholera... ale mnie wzięło na pisanie. Nigdy chyba takiego natchnienia nie miałem..... Ale sami przyznajcie, frekwencję pisania następnych rozdziałów mam niesamowitą, nie? :F
Rozdział 3
Szare skrzydła rozcinały powietrze. Wyvern z gracją szybował po niebie, niosąc na grzbiecie dwójkę jeźdźców. Ich podróż trwała już kilka godzin, lecz Shiru nie przejawiał najmniejszych oznak zmęczenie. Jesienne słońce chyliło się ku zachodowi, nadając odległym chmurom barwę ciepłego różu.
- Daleko jeszcze?! – elfka, obejmująca właściciela jaszczura próbowała przekrzyczeć wiatr, który plątał jej się we włosach
- Jeszcze ze dwa dni lotu. – odpowiedź demona nie należała do szczególnie pocieszających – Jeśli nie zaśniesz w siodle możemy lecieć też nocą....
Anathea spojrzała w dół. Pod nimi majaczył piękny, leśny krajobraz, nie zniszczony jeszcze działalnością człowieka. Widok niesamowity, ale na samą myśl o spadnięciu z tej wysokości żołądek podskoczył jej do gardła. Objęła mocniej swego partnera.
Demon wysilił wzrok. Przed nimi majaczyła tafla Resh Lorenat’h – we wspólnej mowie nazywanego też Jeziorem Ułudy.
- W takim razie przenocujemy na drugim brzegu! – krzyknął, jakby odczytując obawy towarzyszki. – Trzymaj się.
Wyvern wykonał kilka energicznych machnięć, wzbijając się wyżej. Po chwili złożył skrzydła i skręcając się w piruecie zaczął pikować w dół.
Elfka była zbyt przerażona żeby krzyczeć. Chyba tylko cud sprawił, że nie zwróciła dzisiejszego śniadania.
Shiru ciął powietrze z niesamowitą szybkością. Tuż nad taflą jeziora Deamen pewnie pociągną za lejce. Wyvern zareagował natychmiast. Rozłożył skrzydła i zgrabnie przeszedł do pozycji poziomej. Jego jaszczurza sylwetka majestatycznie odbijała się w tafli jeziora, a każdy ruch skrzydeł wzbudzał fale. Jaszczur niemalże chodził po wodzie
Elfka otworzyła szerzej oczy z zachwytu. To było fantastyczne przeżycie.
Z głębin jeziora dobiegł śpiew. Kilka sylwetek zaczęło zbliżać się ku powierzchni.
Syreny, pomyślała Anathea, niesamowite
Jedna z postaci podpłynęła bliżej i wyskoczyła z wody. Promienie słońca odbijały się zieloną smugą od jej rybiego ogona. Górna część ciała syreny, mogłaby być przedmiotem zazdrości każdej stąpającej po ziemi kobiety. Długie, błękitne włosy stworzenia falowały zupełnie jak woda. Syrena uśmiechnęła się i mrugnęła zawadiacko do Deamena, po czym schowała się pod powierzchnią jeziora.
Po chwili taflę wzburzył skok drugiej syreny. Ta potraktowała elfkę nieco zazdrosnym spojrzeniem, pokazała jej język i z gracją wbiła się w falującą wodę Rash Lorenat’h.
Gwiazdy jasno połyskiwały na nieboskłonie, kiedy łapy wyverna dotknęły wreszcie ziemi. Anathea zsunęła się z siodła i zrobiła kilka chwiejnych kroków. Życie wciąż przelatywało jej przed oczami.
Deamen, jak zwykle wyzuty z wszelkich emocji, zdjął uprząż z głowy Shiru i rozpiął rzemienie siodła. Poklepał jaszczura po pysku i pozwolił mu odejść. Wyvern popatrzył na demona swymi zielonkawymi gadzimi oczyma, po czym wzbił się w powietrze i zniknął za zasłoną nocy.
- Poleciał upolować sobie coś na kolację.... – powiedział skrytobójca, uprzedzając pytanie elfki.
Anathea dopiero teraz przypomniała sobie o głodzie i zmęczeniu. Podróżując na grzbiecie wyverna zupełnie o tym nie myślała.
Zrezygnowana podążyła za Deamenem na małą polanę, wcinającą się w ciemną ścianę lasu. Na środku dało się zauważyć ślady obozowiska, a nieopodal suche drewno do rozpalenia ogniska. Demon musiał się tu często zatrzymywać...
Już po chwili płomienie tańczyły wesoło w palenisku, rozjaśniając ciemność. Anathea przycupnęła pod rozłożystym dębem. Położyła obok łuk i kołczan, po czym zajęła się pochłanianiem prowiantu przygotowanego na drogę.
Deamen siedział po przeciwnej stronie ogniska. Obejmował rękami kolana i w bezruchu wpatrywał się w płomienie.
Elfka przyjrzała się swemu towarzyszowi. Spojrzała głęboko w jego szare oczy. Zdawało jej się, że pod zasłoną zimna dostrzegła iskierkę człowieczeństwa.... żal i smutek....
Postawiło sobie za punkt honoru poznanie przeszłości demona. Myślała o tym jeszcze chwilę, aż oczy same zamknęły jej się pod wpływem zmęczenia.
Deamen przyjrzał się jej i upewnił, że śpi. Wstał i bezszelestnie udał się na plażę. Stąpając miękko po zimnym piasku, doszedł do krawędzi jeziora. Tuż przy brzegu leżała długa, płaska skała, wcinająca się jakieś dwadzieścia stóp w wodę. Na skale usadowiła się syrena, która w świetle księżyca wyglądała jeszcze piękniej niż za dnia. Widząc zbliżającego się demona uśmiechnęła się i przeczesała palcami mokre włosy.
- Miło cię znów widzieć, Deamen – jej głos był melodyjny, choć dźwięczał smutkiem
Skrytobójca bez słowa usadowił się obok niej. Syrena znów się uśmiechnęła
- Dokładnie takiego cię zapamiętałam – powiedziała z niejaką melancholią - Zimny jak lód, który niedługo skuje to jezioro.
Skrytobójca wzruszył ramionami i włożył rękę do kieszeni. Wyjął z niej misternie wykonany perłowy naszyjnik, w którego centrum błyszczał wielki, idealnie oszlifowany diament. Klejnot swym wyglądem przywodził na myśl taflę wody.
- Niektórzy się nie zmieniają.... – odrzekł i wręczył jej naszyjnik
Syrena z niedowierzaniem popatrzyła na amulet. Rozpromieniła się i złożyła pocałunek na ustach demona
- Dziękuję. Myślałam, ze straciłam go na zawsze. – syrena zamyśliła się – Ale nie mam nic co mogłabym dać ci w zamian....
Deamen wstał i przez chwilę wpatrywał się w świetlistą tarczę księżyca. Odwrócił się na pięcie i poszedł w stronę brzegu
- Kiedy przyjdzie czas upomnę się o spłatę długu.....
Nie obejrzał się za siebie. Wiedział, że nie zobaczy już syreny na skale. Wiedział też, że dotrzyma słowa.... wkrótce....
- Czy wtykanie nosa w nie swoje sprawy leży w naturze twojej rasy, elfko? – powiedział, kiedy tylko jego stopy dotknęły piasku.
Ukryta w zaroślach Anathea przeklęła w myślach i zdała sobie sprawę, że szare oczy demona przewiercają ją na wylot. Opuściła swoją kryjówkę i spojrzała kpiąco na towarzysza.
- Kto by pomyślał, Deamen, że jesteś taki uczynny i bezinteresowny
Skrytobójca wzruszył ramionami, jak to miał w zwyczaju i włożywszy ręce do kieszeni skierował się na polankę, z której bił blask ognia.
- Syrena bez swojego amuletu umiera.... – rzucił oschle, nie patrząc na nią – a ja nie lubię marnotrawstwa, elfko
Anathea oparła pięści o biodra. Na jej twarz spłynęła irytacja
- Nie nazywaj mnie elfką. Mam imię, wiesz?
- Jak sobie chcesz.... elfko.....
Słońce górowało nad Vern, nadając płomienisty odcień dachówkom domów. Mały oddział wojskowy poruszał się konno wzdłuż jednej z ulic. Kopyta zwierząt rytmicznie uderzały w brukowane podłoże. Wysoki jeździec jadący na czele żołnierzy podniósł głowę i przysłaniając ręką twarz, spojrzał na słońce. Jesienny wiatr zatańczył w jego srebrnych włosach, odsłaniając tatuaż pod prawym okiem.
- Poruczniku Lerath! – odezwał się chłopięcy głos tuż za nim – są wieści z góry!
Srebrnowłosy odwrócił się i pozwolił posłańcowi podjechać bliżej.
- Kapitan kazał przekazać, że ta szycha co ją mamy ochraniać w Vern przyjedzie miesiąc wcześniej – kontynuował chłopiec
- Jasna cholera.... – skrzywił się Lerath – w takim razie mamy tylko tydzień na zorganizowanie ochrony dla tego bogatego barana....
- Damy radę poruczniku? – posłaniec spojrzał na przełożonego pytająco
Lerath bawił się przez chwilę naszyjnikiem z wilczych kłów i uśmiechnął się szeroko
- Jesteśmy Czarną Kompanią, chłopcze, najlepszym najemnym oddziałem na kontynencie. Nie ma zadania, z którym nie dalibyśmy sobie rady.
Chłopak odpowiedział uśmiechem. Zawrócił konia i szarpnął lejce. Pogalopował spowrotem do kwatery głównej.
Porucznik gestem ręki popędził swoich podwładnych.
- Ruszać się, panowie! Przez tych gnojków z góry mamy cholernie dużo roboty.
Porucznik Lerath van Esherscar, przez przyjaciół zwany Wilkiem wyglądał na około trzydzieści lat, według ludzkiej miary czasu. Jego przełożeni natomiast wiedzieli, że pracuje dla Czarnej Kompanii od ponad sześćdziesięciu lat. Nie wiedzieli jednak nic o jego przeszłości, ani rasie, którą reprezentował. Chociaż człowiekiem nie był napewno.....
c.d.n.
-
Szybko ci to idzie, ale nie zawiodłam się również na tej części.
-
Hmm. Nawet nawet. Kolejny ciekawy rodział. Jak tak dalej póździe to chyba będziesz miał 10 na święta. Gdyby tak samo cię wzieło na GT.
-
Mam nadzieję,że będziesz pisał w takim tempie cały czas,bo bardzo fajnie czyta się "Przeklętego"^^,czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział.
-
coraz ciekaweij to wyglada mosci WuWu. oby tak dalej :)
-
Co ja miałem..... a tak... właśnie nowy rozdział. Hmm.... tak sobie myślę, że trochę przynudnawo się zaczyna robić.... trzebaby było kogś zabić.... hmm... ale w sumie wsystko w swoim czasie....
Rozdział 4
Noc rozpościerała swe skrzydła nad miastem. Czarna Kompania zajęła strategiczne pozycje, a przygotowania do przyjęcia ważnego gościa dobiegały końca. Zostały jeszcze dwa dni do jego przyjazdu i cały system ochrony działał jak na razie bez zarzutu.
Drewniany szyld zwisał luźno ponad drzwiami karczmy. Był obdarty z farby, a litery ledwo dało się odczytać. Jeden z zaczepów urwał się już jakiś czas temu i teraz szyld poruszał się bezładnie, poskrzypując co po chwila.
- Karczma pod Drewnianym Kłem... – powiedział Lerath, kontemplując ślady farby, które niegdyś mogły uchodzić za litery – Ludzie to mają fantazje, nie?
Jego kompan przytaknął, uśmiechając się cynicznie. Był to niewysoki blondyn, z długimi, zaczesanymi do tyłu włosami. Mężczyzna miał na sobie lekki półpancerz zdobiony magicznymi runami. Na płaszczu, zarzuconym na ramiona nieznajomego, widniał emblemat płomienia i błyskawicy – symbol, oznaczający wtajemniczenie w arkana magii. Nie była to oczywiście przechwałka. Raczej ostrzeżenie dla tych, którzy szukają guza.
- Nie wiem jak ty, Beldin – porucznik podrapał się w podbródek – ale ja bym się czegoś napił.
Blondyn spojrzał na swego towarzysza. Lerath był osobą niesamowicie kompetentną, ale po służbie trochę go ponosiło....
- Sądzę, iż kieliszek wina byłby w tej sytuacji jak najbardziej na miejscu – czarodziej lubił popisywać się elokwencją
Lerath splunął na brukowaną uliczkę
- Co ja, cholera, elf jakiś jestem, żeby wino pić? W Vern mają najlepsze piwo w tej części kontynentu, stary
Porucznik ukończył szkołę oficerską z wyróżnieniem i był nie mniej wykształcony od swojego kompana, ale w przeciwieństwie do Baldina, nie lubił się tym chełpić.
- Elf ze mnie taki, jak i z ciebie, przyjacielu – czarodziej wskazał na drzwi karczmy – Ale tym razem ty stawiasz kolejkę.
Kąciki ust żołnierza wykrzywiły się w uśmiechu. Skinął na towarzysza i przekroczyli próg zajazdu.
Ze środka biło przyjemne ciepło i zapach alkoholu pomieszany z wonią smażonego mięsa. Miejscowi bywalcy rozmawiali między sobą, tłumnie wypełniając szeroką salę. Niektórzy rzucali zgryźliwe spojrzenie w stronę nowoprzybyłych.
Barman czyścił właśnie jeden z kufli i kiedy zobaczył Leratha w oczach błysnęła mu iskierka zysku.
Oczywiście w karczmie o tej porze panował niemały ruch i wszystkie stoliki były zajęte. Jednak tuż po przybyciu oficera Czarnej Kompanii jeden z nich szybko się zwolnił. Kompania miała dosyć specyficzną reputację i nikt przy zdrowych zmysłach nie wchodził im w drogę.
- Panie karczmarz! – krzyknął Lerath – weź pan zapodaj coś dobrego bo nam w gardłach zaschło!
Barman skinął głową i wziął się za napełnianie kufli. Porucznik usiadł na krześle i z uśmiechem na ustach wsłuchiwał się w gwar panujący w zajeździe. Baldin dosiadł się i dla zabawy zmienił kolor płomyka świecy, która stała na stole, na jasnoniebieski.
Po chwili podeszła do nich szczupła dziewczyna, z włosami splecionymi w imponujący warkocz. Niosła dwa pełne kufle piwa.
Porucznik wręczył jej dwie miedziane monety, uśmiechnął się i mrugnął do niej zawadiacko. Dziewczyna zarumieniła się i poszła obsługiwać innych gości
- Chyba znalazłem sobie właśnie zajęcie na dzisiejszą noc – powiedział Lerath, wpatrując się w pośladki oddalającej się dziewczyny.
- Niektórzy się nie zmieniają, jak mniemam... – skwitował czarodziej
Porucznik zaśmiał się i pociągnął spory łyk piwa, po czym starł ręką pianę z ust.
- Święta racja, przyjacielu, mniemasz cholernie dobrze.
Mag zlustrował wzrokiem pienistą substancję w kuflu. Zaczęła zmieniać barwę na czerwoną i nabierać przejrzystości. Naczynie drgnęło i poruszone siłą woli skurczyło się do rozmiarów kieliszka.
Beldein wziął do ręki swój twór i zachowując nienaganne maniery napił się wyczarowanego wina
- Twoje zdrowie, Lerath
Żołnierz wzruszył ramionami. Tego typu sztuczki nie robiły na nim wrażenia.
- Nie wiesz co dobre, stary....
Porucznik pociągnął z kufla następny łyk i podrapał się w podbródek
- Po załatwieniu roboty wyjeżdżamy, nie? – powiedział raczej do siebie, niż do konkretnego odbiorcy, po czym uśmiechnął się szeroko. – A więc się cholera zabawić trzeba.
Chwycił za uchwyt kufla i wlazł na stolik. Wyprostował się i podniósłszy rękę krzyknął
- Panie karczmarz! Stawiam wszystkim kolejkę – Po sali przebiegł radosny okrzyk i większość bywalców wzniosła kufle na znak wdzięczności. Po chwili Lerath dodał wskazując na elfkę siedzącą w kącie gospody. – A dla tej pani coś specjalnego na mój koszt, panie karczmarz!
Żołnierz jednak nie zwrócił uwagi na to, że elfka dzieli stolik z posępnym młodzieńcem w czarnej tunice.....
Anathea uśmiechnęła się i w podziękowaniu skinęła głową do porucznika. Ten mrugnął, ukłonił się i zasiadł z powrotem na swoje miejsce.
- Dziwny facet... – stwierdził Deamen, swoim zwyczajem obracając sztylet w dłoni.
Elfka prychnęła i spojrzała na swego towarzysza z ukosa.
- Raczej trochę nonszalancki i w przeciwieństwie do ciebie miły. Nie zaszkodziłoby ci, gdybyś od czasu do czasu przestał zachowywać się jak sopel lodu, prawda?
- Mnie nie... – demon spojrzał jej prosto w oczy – ale tobie tak....
Anathea szybko odwróciła wzrok. Deamen rzadko patrzył jej w oczy, ale kiedy już to robił, zimny dreszcz przebiegał jej po plecach. Jednak elfka była pewna, że pod złowrogim chłodem kryje się coś jeszcze... Nie mogła tylko rozszyfrować co...
Lerath z nogami założonymi na stół, opróżnił właśnie kolejny kufel piwa, pozostawiając na dnie trochę piany
- Niezła zabawa, co nie Beldin?
Czarodziej uśmiechnął się cynicznie.
- Zawsze zastanawiałem się jak to możliwe, że z kompetentnego oficera, wieczorami zamieniasz się w totalnego świra.....
- Raz, że trzeba się dobrze zabawić od czasu do czasu, a dwa, że lepiej obudzić się obok miłej dziewczyny, niż w śmierdzących koszarach.
Beldin westchnął i rozejrzał się po karczmie. Jego szczególną uwagę przykuł młodzieniec siedzący w kącie. Rzadko zdarzało mu się zobaczyć istotę, w której żyłach płynęła zarówno ludzka, jak i demoniczna krew. Mag zmrużył oczy i spróbował sięgnąć do umysłu demona. Był zupełnie nieprzygotowany na to, że spotka tak silny opór. Demon wypchnął Baldina ze swoich myśli tak mocno, że mag zachwiał się na krześle. Czarodziej poczuł na sobie złowieszcze spojrzenie, które mówiło „Nawet o tym nie myśl”. Nieco zakłopotany odwrócił wzrok.
Lerath odstawił na stół kolejny pusty kufel i z zaciekawieniem przyglądał się obsługującej gości dziewczynie z długim warkoczem.
- Idę na łowy – porucznik wyszczerzył kły niczym prawdziwy drapieżnik – życz mi szczęścia, przyjacielu.
- Tylko żebym znowu nie musiał kasować pamięci niezadowolonemu mężowi – odparł Beldin, uśmiechając się ironicznie.
- Spokojna twoja rozczochrana. – Lerath wstał od stołu i zasunął za sobą krzesło – Już z gorszymi rzeczami dawałem sobie radę, nie?.
Porucznik podszedł do długowłosej, która najwyraźniej kończyła już pracę. Wyszeptał jej coś do ucha i uszczypnął w pośladek. Dziewczyna spojrzała na niego i zarumieniła się. Lerath pocałował ją o odpowiedział uśmiechem na rumieniec, oblewający jej twarz. Znów szepnął jej do ucha. W oczach długowłosej coś błysnęło. Chwyciła go za rękę i powiodła do swojego pokoju.
Baldin przybrał cyniczny wyraz twarzy. Jego kompan zachowywał się niekiedy jak kompletny świr, ale trzeba mu było przyznać, że z kobietami radził sobie jak mało kto.
Księżyc zaglądał przez zasłony okna do pokoju w Gospodzie pod Drewnianym Kłem. Przechodnie kręcili się po oświetlonej latarniami ulicy. Kilka postaci nerwowo rozmawiało ze strażnikiem. Jakiś podpity facet kiwając się, śpiewał nieprzyzwoitą żołnierską piosenkę.
Nic specjalnego
Deamen odszedł od okna i usadowił się na krześle przy stoliku. Zaczął obracać w dłoni sztylet, bardziej z przyzwyczajenia, niż z jakiegoś sensownego powodu.
Anathea półleżała na łóżku naprzeciw, wlepiając w swojego towarzysza swe zielone oczy.
- Twój łuk jest w pełni sprawny? – zapytał demon bez emocji
- Oczywiście – odparła elfka – Ale nie obraziłabym się, gdybyś w końcu wtajemniczył mnie w szczegóły misji.
- Cel przejedzie przez bramę miasta około południa. Będzie miał ze sobą mały oddział wojskowy i uroczyście przejedzie przez miasto. Musimy liczyć się z tym, że strażnicy będą bardzo czujni. Zaatakowanie z tłumu odpada, więc będzie musieli ulokować się na jednym z dachów.
- To brzmi zbyt prosto.... – stwierdziła Anathea, po czym uśmiechnęła się ironicznie. Pierwszy raz słyszała, żeby jej towarzysz powiedział tyle słów na raz.
Deamen skinął głową.
- Prawdopodobnie cel będzie otoczony barierą magiczną, a strażnik, jadący przy nim najpewniej będzie w stanie złapać strzałę, która przebije się przez pole....
- Złapać strzałę?
- Tak – skrytobójca powiedział to, jakby w łapaniu strzał gołymi rękami nie było nic dziwnego – Dlatego w misji biorą udział trzy grupy.
- Jak to? Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałeś, ze nie będziemy działać sami?! – elfka pokazała wyraźne niezadowolenie.
Zabójca wzruszył ramionami.
- Nie pytałaś.....
Łuczniczka miała nieprzemożoną ochotę przebicia mu serca sztyletem. Jej towarzysz swoim spokojem i podejściem do życia niesamowicie ją irytował. Chciała dać upust gniewowi i skrzyczeć go, ale skrytobójca przerwał jej gestem ręki.
- Posłuchaj.... – powiedział. Anathea dałaby głowę, że na jego twarzy pojawił się cień ironicznego uśmiechu.
Elfka zamilkła i wytężyła słuch. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że z sąsiedniego pokoju dobiegają odgłosy uprawianej miłości.
Deamen bez słowa wstał i podszedł do drzwi
- Dobrej nocy, elfko – rzucił na odchodnym, wychodząc na korytarz.
c.d.n
-
Przeczytane i cóż pozostaje tylko czekać na nadejście tego południa jak się to dalej potoczy. :)
-
Wcale nie taki nudny ten rozdział jak napisałeś..a ostatnie cztery zdania mnie powaliły XD
-
no niezle niezle...czekam na kolejny rozdzial WuWu :P
-
Trochę czasu minęło odkąd ostatnio coś napisałem.... hmm... wypadałoby jakoś zapowiedzieć następny rozdział, prawda? .... albo nie, co wam będę psuł radość z czytania.
Rozdział 5
Chłodny podmuch porannego wiatru wpadł przez otwarte okno do pokoju, poruszając postrzępione firanki. Mimo pobytu w środku miasta, w powietrzu unosił się zapach jesieni. Demon o szarych oczach stał przy oknie i ze znudzeniem przypatrywał się codziennym obowiązkom mieszkańców Vern. Przeczesał palcami włosy i skupił wzrok na kilku pożółkłych liściach niesionych przez wiatr.
- Mógłbyś przynajmniej zapukać, kiedy wchodzisz do mojego pokoju, wiesz? – Deamen usłyszał zaspany, kobiecy głos
Elfka odgarnęła koc i przeszła do pozycji siedzącej. Przeciągnęła się i ziewnęła szeroko, zasłaniając dłonią usta. Potraktowała towarzysza nienawistnym spojrzeniem. Robiła to tak często, że weszło jej to w nawyk.
- Nie chciałem cię budzić... – skrytobójca nie odrywał wzroku od okna.
- W takim razie trzeba było w ogóle tu nie wchodzić, nie sądzisz?
- Przypominasz mi kogoś.... – zabójca spuścił głowę i uśmiechnął się gorzko do swoich wspomnień – ...dawne dzieje.....
Anathea spojrzała na niego pytająco. Nurtujące ją pytania same cisnęły się na usta, ale elfka postanowiła nie naciskać. Znała Deamena wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że mówi tylko to co uzna za stosowne, w odpowiednim czasie.
- Masz ukochanego, elfko?
To pytanie zupełnie zbiło ją z tropu. Kilka razy otwierała usta, ale słowa jakoś nie przechodziły jej przez gardło.
- A co ci do tego? – w końcu odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Nic... – skrytobójca wzruszył ramionami – zawodowa kalkulacja....
- Co proszę? – lakoniczność wypowiedzi demona coraz bardziej ją irytowała. Rozumiała wprawdzie ideę skrótów myślowych, ale wszystko ma swoje granice....
Zabójca spojrzał jej w oczy. Anathea nie wytrzymała i odwróciła wzrok
- Jeśli ty zginiesz, jego też będę musiał zabić.....
Elfka wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Wiązanka wyzwisk spływała jej na usta, ale kiedy spojrzała w stronę okna, demona nie było już w pomieszczeniu.
Wchodził do jej pokoju niezauważony i znikał jakby nigdy go tu nie było. Kolejna irytująca cecha...
Lerath właśnie kończył ubieranie się. Pozbierał rzeczy porozrzucane bezładnie po pokoju w Karczmie pod Drewnianym Kłem. Przypiął do pasa swoje dwa miecze i spojrzał przez ramię. Na łóżku leżała półnaga dziewczyna z długim warkoczem, pochłonięta we śnie. Porucznik nakrył jej ciało kocem, po czym ucałował ja w policzek. Dziewczyna uśmiechnęła się przez sen.
Najciszej jak tylko potrafił, skierował się do drzwi. Dalsze pozostanie w tym pomieszczeniu mogło zaowocować pewnymi konsekwencjami, których Lerath wolał uniknąć.
Wyszedł na korytarz, oświetlony porannym słońcem i upewniwszy się, że nie jego kochanka wciąż śpi, przeciągnął się.
- Troszkeśmy hałasowali ostatniej nocy, mam nadzieję, żeśmy was nie obudzili – zwrócił się do szarookiego chłopaka, który właśnie go mijał i wyszczerzył zęby w uśmiechu – Chociaż pewnie ty z tą twoją elfką też nie próżnowaliście, co nie?
Młodzieniec nawet się nie zatrzymał, jakby Laretha w ogóle tam nie było.
- Nie interesuje mnie co robiłeś w noc, Wilku – odparł demon nie odwracając się. To co działo się w pokoju obok poprzedniej nocy miał w głębokim poważaniu.
- Ej no, czekaj, facet! – porucznik chwycił go za ramię – My się znamy w ogóle? Tylko kumple nazywają mnie Wilkiem.
Skrytobójca strącił jego dłoń z ramienia i zmierzył go chłodnym spojrzeniem swoich szarych oczu. Musiał patrzeć w górę. Lareth był od niego wyższy.
- Gdybyś był muchą, nazwałbym cię owadem... – stwierdził obojętnie Deamen – Ale jesteś Wilkiem, więc tak też będę do ciebie mówił....
Zabójca odwrócił się na pięcie i zszedł po schodach. Mogłoby się wydawać, że światło słoneczne ustępuje mu z drogi.....
Dziwny gość, pomyślał Lareth, ale skąd do cholery może wiedzieć....
Donośne fanfary rozległy się w powietrzu. Szóstka doboszy, rozstawionych tuż przy głównej bramie miasta nie szczędziła sił na obwieszczenie przyjazdu ważnych gościa.
Para białych koni, niosących na grzbiecie potomków królewskiego rodu, dumnie wkroczyła do Vern. Było dokładnie południe, a słońce górowało nad miastem. Książe machał ręką, odzianą w złotą rękawiczkę i z uśmiechem na ustach przysłuchiwał się okrzykom rozradowanego tłumu. Jego siostra jechała obok, rozsiewając dookoła blask swojej urody. Byli uwielbiani przez tłum. Bez dwóch zdań.
Ważni goście jechali pośrodku zbrojnego pochodu, niejako demonstracji siłę i wartość królestwa. Straż miejska i żołnierze Czarnej Kompanii byli ustawieni wzdłuż drogi, aby powstrzymywać napierającą ze wszystkich stron masę ludzi. Każdy, niezależnie od zawartości sakiewki chciał zobaczyć królewskich potomków na własne oczy. W końcu nieczęsto trafia się taka okazja.
Przy boku księcia, na szarym ogierze jechał Lareth – dowódca jego straży przybocznej. Nerwowo rozglądał się dookoła, wypatrując wśród tłumu ewentualnego zamachowca. Kopnął rękę, którą jeden z przechodniów wysunął w jego stronę i przeklął w myślach. Ludzi bogatych nie lubił dla zasady, a ochrona pary głupków, którzy zdecydowali się na przemarsz przez jedno z większych miast świata, zupełnie mu się nie uśmiechała ... Ale nikt przecież nie mówił, że praca w Czarnej Kompanii to łatwy kawałek chleba.
Beldin, dosiadał czarnej jak noc klaczy, która kroczyła po prawicy księżniczki. Z półprzymkniętymi oczami inkantował szeptem słowa zaklęcia, podtrzymując przezroczystą magiczną barierę, otaczającą księcia i jego siostrę. W jego interesie leżało, żeby nic się przez nią nie przebiło. Ciężar pozostałych zadań spadał na Leratha i resztę straży przybocznej.
Porucznik zaczął badać wzrokiem dachy pobliskich budynków. Zdawał sobie sprawę, że na jednym z nich może czaić się ukryty zabójca, tylko czekający na dogodną okazję do strzału. Jego obawy nie były bezpodstawne.
Na dachu dwupiętrowego domu kupieckiego, pokrytego czerwoną dachówką do oddania strzału szykowała się przedstawicielka Gildii Skrytobójców. Jednak tego Lerath nie mógł wiedzieć....
- Po co mi to? – zapytała elfka, ze zdziwieniem przyglądająca się czarnej strzale, którą wręczył jej Deamen – Mam swoje strzały.
- Grot jest z czarnego dwemerytu – odpowiedział spokojnie demon, choć głupota pytania aż domagała się kpiny – Tylko taki przebije się przez magiczną barierę....
Anathea spojrzała na niego dziwnie, ale nie zadawała więcej pytań.
- Jesteś gotowa? –zapytał skrytobójca, a elfka skinęła głową – Poza nami są jeszcze dwie drużyny. Naszym celem jest ten szczeniak na białym koniu. Strzelasz na mój znak, jasne? – demon zakończył wypowiedź tonem nie znoszącym sprzeciwu, a jego towarzyszka znowu skinęła głową.
Dla pewności sprawdziła czy cięciwa jest dobrze naciągnięta i położyła czarną strzałę obok siebie.
Rzuciła demonowi przelotne spojrzenie. Kiedy spotkała go po raz pierwszy myślała, że jest zły do szpiku kości. Nikt z kim rozmawiała nigdy nie powiedział o nim dobrego słowa. Ale dopiero teraz zdała sobie sprawę jak bardzo się myliła. Deamen nie był zły, czy nienawistny. Pod maską profesjonalizmu kryło się coś jeszcze, uczucia skrywane tak głęboko, że elfka nie potrafiła ich odczytać.
Co za idiotyzm, Anathea sklęła się w myślach i otrząsnęła z zadumania, przecież to demon... on nie może mieć uczuć.
Lerath obserwował księcia, który machał do rozentuzjazmowanego tłumu.
Cholerny, nadęty bufon, pomyślał, ale przynajmniej jego ojciec dobrze płaci
Nagle wewnętrzne przeczucie wyrwało go z zadumy. Coś było nie tak....
Ktoś poruszył się na dachu przed nimi. Błysk. Dwie wielkie ogniste kule pomknęły z zadziwiającą prędkością w ich stronę. Zetknęły się z barierą i wśród snopów iskier powoli przebijały się przez jej ścianę. Wśród tłumu rozległy się krzyki. Ktoś pokazywał palcem na płomienie, ktoś inny zakrywał oczy swemu dziecku. Kobiety z wrzaskiem pchały się do tyłu, a ciekawscy młodzieńcy podchodzili bliżej żeby zobaczyć co się dzieje.
Beldin jednak zachował zimną krew. Wyrzucił dłonie przed siebie i gestykulując palcami inkantował coraz głośniej słowa zaklęć. Ściana magicznej bariery zajarzyła się błękitem, a ogniste kule syczały wściekle, opluwając ludzi dookoła iskrami i płonącą energią magiczną. Wśród tłumu zapanował chaos.
Lerath splunął i podjechał bliżej księcia. Zamieszanie wśród gapiów było mu w tej chwili zupełnie nie na rękę. Wśród rozjuszonego tłumu łatwo mógł się skryć zamachowiec. Wystarczyłby jeden dobrze wymierzony bełt i byłoby po sprawie.
Porucznik zamknął oczy i wytężył słuch. Starał się wyłowić z ludzkich krzyków dźwięk zapadki kuszy lub świst strzały.
Grad ognia zasypał magiczną barierę ale Beldin zdawał się mieć niespożyte siły.
Lerath nasłuchiwał. Inni żołnierze parli w stronę budynku z którego rzucano zaklęcia. Nawet najpotężniejszy mag nie da sobie rady z Czarną Kompanią.
Nagle coś zapiszczało, przecinając powietrze. Porucznik niemal odruchowo wyrzucił przed siebie rękę i zacisnął palce w uchwycie. W samą porę. W jego ręku spoczywał bełt. Straż przyboczna również nie próżnowała. Znali się na rzeczy i wiedzieli, że muszą ochronić księcia za wszelką cenę. Nawet jeśli trzeba go będzie zasłonić własnym ciałem. Żołnierze szybko przywarli do następcy tronu i ściągnęli go z konia, zasłaniając przed dalszym ostrzałem.
O ułamek sekundy za późno.... Z pleców księcia sterczała długa, czarna strzała....
c.d.n.
-
Przeczytałam z zapartym tchem. Ciekawie przedstawiona cała akcja.
-
Długo kazałeś nam czekać,ale warto było^^.Świetnie przedstawiona cała sytuacja,oby tak dalej.
-
No.... oto przedstawiam kolejny rozdział Przeklętego. Cieszycie się? Nie? .... Tak myślałem....
Rozdział 6
Oczy gapiów zwróciły się w stronę ciała, drgającego jeszcze w konwulsjach. Książe nie miał szans. Strzała przebiła lewe płuco, a rana obficie broczyła krwią. Jakaś kobieta krzyknęła, któryś z rodziców zabrał płaczące dziecko do domu, ktoś wskazywał palcem na zwłoki, ktoś inny nie mógł uwierzyć własnym oczom... Do tłumu nie docierało, że ktoś mógł zabić ich ukochanego księcia.
Pierwszą osobą, w którą uderzył chłodny podmuch rzeczywistości był Lerath. Zakrył dłonią oczy w geście poirytowania i przeklął mordercę wraz z jego całą rodziną. Po takiej klęsce Czarna Kompania mogła pożegnać się z robotą.
Deamen stał na dachu niezauważony i wpatrywał się w martwe ciało, oblegane przez medyków, którzy bezradnie rozkładali ręce. Anathea chciała coś powiedzieć, ale demon uciszył ją kładąc palec na jej wargach. Elfka nie rozumiała zachowania swego towarzysza, ale nie mogła też dostrzec uskrzydlonej postaci, która z gracją poruszała się wśród tłumu. Anioł Śmierci podszedł wolno do martwego księcia. Nie spieszyło mu się. Miał czas.... całą wieczność. Posłaniec Mroku przez chwilę wlepiał swoje puste oczy w zwłoki, po czym uniósł rękę do góry. Para czarnych piór zatańczyła w powietrzu i w dłoni Anioła pojawił się miecz.
Deamen znał to ostrze. Czarny używał go za każdym razem. Ten sam Anioł towarzyszył mu od czasu kiedy zabił po raz pierwszy. Od początku klątwy....
Posłaniec Śmierci chwycił miecz oburącz i wbił ostrze w serce księcia. Z rany zadanej niematerialną bronią zaczęła wyciekać niebieskawa substancja. Runy na ostrzu zajarzyły się i wchłonęły kolejną, błagającą o litość duszę.
Anioł spojrzał w stronę skrytobójcy. Jego wzrok przebijał demona na wylot. Patrzyli sobie w oczy przez moment, po czym anioł ukłonił się dwornie i zniknął, pozostawiając tylko kilka czarnych, niematerialnych piór, niesionych podmuchem wiatru.
Deamen odwzajemnił ukłon skinieniem głowy i odwrócił się na pięcie.
- Zbieramy się stąd, elfko. – rzucił przez ramię. – zaraz zwali się tu cały regiment straży miejskiej.
Elfka niewiele myśląc zostawiła łuk i strzały, po czym podążyła za demonem, schodząc z dachu krętymi schodami.
- Tam na dachu... – zaczęła, zrównując się ze swoim towarzyszem. – wpatrywałeś się w tego trupa jakbyś był w transie.
- To część mojego przekleństwa... – skwitował zabójca.
- Nie mógłbyś choć raz wyrażać się zrozumiale? – zapytała łuczniczka, niemal zgrzytając zębami.
Demon wzruszył ramionami
- Jak zginiesz, zobaczysz to co ja widziałem przed chwilą....
Anathea poddała się. Nie miała ani ochoty, ani cierpliwości, żeby wdawać się w tego typu dyskusje.
Zeszli na parter i znaleźli się w sporej izbie. Z kominka ustawionego w kącie uśmiechały się do nich płomienie paleniska. Przez okna nie wpadało zbyt wiele światła, ale wystarczająco dużo, żeby zobaczyć ogłuszonego i związanego człowieka, który leżał bezwładnie przy przeciwległej ścianie.
- Zabijesz go? – spytała elfka, gestem głowy wskazując na ogłuszonego kupca. Starała się, żeby jej głos brzmiał obojętnie
- Po co? - Skrytobójca potrząsnął głową i wzruszył ramionami – Nie lubię marnotrawstwa....
Anathea podeszła do jednego z małych okienek, wgryzających się w ścianę i wyjrzała przez nie ostrożnie.
- Na ulicy totalny chaos – skomentowała i uśmiechnęła się mimo woli. – Nikt chyba nie zauważy dwóch postaci wychodzących tylnymi drzwiami, prawda?
- Fakt – uciął Deamen, po czym podszedł do niedużych, drewnianych drzwi. – Nieźle strzelasz, wiesz elfko?
Łuczniczka prychnęła tylko i bez słowa odeszła od okna.
Tak jak przewidywała nikt w ogólnym rozgardiaszu nie zwrócił uwagi na dwójkę skrytobójców, opuszczających właśnie dom jednego z wielu kupców w Vern... prawie nikt.
Tego wieczora w mieście zapanował nerwowy, żałobny nastrój. Czarna Kompania wraz z oficerami straży miejskiej przetrząsnęła cale miasto zaglądając wszędzie gdzie się dało. Jednak zamachowców nie znaleźli.
Mag, który z jednego z dachów ciskał ogniste kule, rozpłynął się tak niespodziewanie jak się pojawił, pozostawiając po sobie tylko kupkę czerwonawego pyłu. Kusznik zniknął w tłumie, nie zwracając niczyjej uwagi. Łuk, z którego wystrzelona została czarna strzała, znaleziono na jednym z dachów. Oczywiście właściciela broni nie było nigdzie w pobliżu....
Z racji braku winowajców, mieszkańcy Vern wyładowali swoją flustrację na Czarnej Kompanii. Tej nocy miały miejsce liczne bójki, rozróby, czasem pożary..... Nieodłączne elementy klęski....
Porucznik Lerath siedział w swoim pokoju w gospodzie o wdzięcznej nazwie „Stalowy Orzeł”. Z półprzymkniętymi oczami opierał podbródek na splecionych dłoniach i słuchał raportu jednego ze swoich podkomendnych.
- Czy wiemy już coś o zamachowcach? – zapytał młodego oficera, który prężył się przed nim w salucie.
- Nie, sir. Mamy do czynienia z profesjonalistami. Nie zostawili po sobie żadnych śladów. Jeden z kupców został napadnięty i związany w swoim domu, ale twarzy zamachowcy nie widział, sir
- Jakie jest nastawienie mieszkańców do całej sprawy?
- Będziemy musieli jak najszybciej się stąd wynieść, sir. „Zlinczować” to najłagodniejsze wyrażenie jakie słyszałem na ulicy.
Porucznik zamilkł i uśmiechnął się mimowolnie. Służył w wojsku od ponad sześćdziesięciu lat, a reakcje ludzi wciąż go zadziwiały. Zadumał się na chwilę, kontemplując jakiś punkt na podłodze, po czym podniósł głowę i skinął na drzwi
- Możesz odejść sierżancie.
Oficer zasalutował i opuścił pokuj
- Co o tym sądzisz, Beldin? – rzucił Lerath do pustego fotela, który stał przy ścianie, tuż obok stolika.
Coś błysnęło i dało się słyszeć pstryknięcie palców. Kurtyna niewidzialności opadła i na fotelu zmaterializował się czarodziej. Oparł się wygodnie i rozłożył ręce w geście bezradności
- Trzeba będzie jak najszybciej opuścić Vern – powiedział spokojnie. – Jeśli tu zostaniemy, mieszkańcom mogą przyjść do głowy różne głupie pomysły. Poza tym możesz się pożegnać z wygodną posadą u króla Portharu.
Lerath skinął głową i zadumał się, przyglądając się blatowi stolika
- Zbadałeś już tą czarną strzałę? – zapytał nie podnosząc wzroku
- Mistrzowska robota – skomentował mag – Grot z czarnego dwemerytu, wzmacniany dodatkowo runami. Nic dziwnego, że moja bariera nie zatrzymała pocisku.... Dwemeryt wchodzi w zasłony jak w masło....
- Jak rozumiem czegoś takiego nie można kupić w sobotę na targu...
- Obróbka dwemerytu nie wymaga wielkich umiejętności, – Beldin popatrzył na porucznika ostro – ale ten metal jest niesamowicie drogi. Poza tym ktoś znał się na robocie i opatrzył strzałę runami niewykrywalności. Nie Lerath, to nie był atak grupy ekstremistów, tylko perfekcyjnie zaplanowana akcja, zlecona przez kogoś kto po kolana stoi w złocie.
- Taaa.... to dlatego wynajęli Krwawą Różę... – powiedział Wilk, bardziej sam do siebie, niż do rozmówcy.
Beldin otworzył szerzej oczy i z lekkim zdumieniem popatrzył na towarzysza
- Gildia Skrytobójców? – mag podrapał się w podbródek – To całkiem logiczne... Ale skąd wiesz, że to akurat oni?
- Dzisiaj rano – zaczął Lerath – w tej karczmie... Pod Drewnianym Kłem chyba.... Tak, właśnie tam.... Widziałem na korytarzu jakiegoś młodzika ubranego na czarno. Dziwny był.... Teraz kiedy o tym myślę, ten koleś miał na przedramieniu wytatuowaną różę i sztylet....
- To niczego nie dowodzi – Beldin wzruszył ramionami – Każdy dzieciak może sobie na byle jarmarku zrobić podobny
- Przestań pieprzyć, Beldin. Sam kiedyś należałem do Gildii, to chyba wiem jak wygląda ich tatuaż, nie?! – Lerath oparł się i zaczął stukać palcami w poręcz krzesła – Jedno mnie tylko ciekawi. Kto jest na tyle głupi, żeby planować zamach na księcia Porharu? To przecież samobójstwo!
Mag rozłożył ręce, a przez jego twarz przebiegł cień szyderczego uśmiechu.
- Historia pokaże, poruczniku.....
c.d.n.
-
chyba ostatnimi czasy zapał do pisania "Przeklętego" tobie opadł. Kolejne części coś corarz rzadziej się pokazują. Ale i tym razem jestem pod wrażeniem. Fajnie się czyta i wogóle. Tylko tak dalej.
-
No fajnie się to czyta. Opłacało się czekać :)
-
Ja tam nie narzekam,że każda część coraz później się pokazuje,bo widzę,że bardzo się starasz by wszystko miało ręce i nogi,i bardzo mi się to podoba bo gdy ją czytam to jakbym czytała fachowo napisaną książkę^^.Oby tak dalej.
-
Widzę, że jeszcze sporo muszę się jeszcze nauczyć ;) Bardzo fajnie czyt mi się Twoje opowiadanko i muszę przyznać, że to mistrzowska robota. Aha, mam tylko takie wrażenie, czy pożyczyłeś sobie Beldin'a z Belgariady Eddings'a? Tam była postać o takim imieniu :grin: Zaraz wezmę się za Twe inne dzieła i czekam na kontynuacje...
-
czy pożyczyłeś sobie Beldin'a z Belgariady Eddings'a? Tam była postać o takim imieniu Zaraz wezmę się za Twe inne dzieła i czekam na kontynuacje...
Taaa.... Bedina faktycznie z tamtąd zapożyczyłem, ale tylko imię, bo jak chyba zauważyłeś moja postać skrajnie się różni od Beldina z powieści pana Eddings :F
Za moje inne dzieła się lepiej nie bierz, bo moje inne dzieła to, ze się tak wyrażę, syf kompletny, ale mniejsza z tym
W każdym razie daję koleny rozdzialik. Trochę krótki w sumie, ale tak bywa czasem.
Notka do czytelników:
- zauważcie, że sny, wizje i myśli bohaterów piszę kursywą.
- pozory mylą
- trochę zbyt często w tym rozdziale użyłęm rzeczownika "krew" .....
Rozdział 7
Powłoka stalowej mgły zasłaniała świetlistą tarczę księżyca. Echa kroków odbijały się w mroku. Ucieczka... Ciemne pnie drzew stały murem po obu stronach ścieżki, rozpościerając swe konary nad biegnącą rodziną. Dwójka dzieci i rodzice. Ludzie? Tylko jedno z nich....
W oddali słychać dudnienie ciężkich butów. Ktoś napina cięciwę łuku. Pogoń...
- Nie uciekniesz nam Sheranie. – demoniczny głos odbił się echem wśród liści – Brać ich!
Strzała zasyczała w powietrzu i wbiła się w pień drzewa, budząc kilka szarych ptaków.
Mała, co najwyżej dziesięcioletnia dziewczynka, mocniej ścisnęła dłoń swojej matki
- Mamusiu, już dalej nie mogę – wypłakało dziecko, pociągając nosem.
- Musisz wytrzymać córeczko – Kobieta przyciągnęła dziewczynkę do siebie. Po policzku spłynęło jej kilka łez – Nie możemy się teraz poddać
- Dopadniemy cię Sheranie – znów zabrzmiał demoniczny głos. Tym razem szyderczy – Nawet jeśli trzeba cię będzie ścigać przez piekło.
Kilka strzał posypało się w stronę uciekających. Jedna z nich musnęła ucho dwunastoletniego chłopca. Dziecko poczuło jak silna, męska dłoń ojca popycha go w krzaki.
Uciekinierzy zboczyli ze ścieżki i przebijali się przez spowite ciemnością chaszcze. Korzenie ciemnych drzew tarasowały drogę, a gałęzie smagały po twarzy. Cierniste krzewy niszczyły odzież, a pogoń była coraz bliżej. Chłopak oddychał szybko, z trudem łapiąc powietrze. Czuł, że dalej już nie pobiegnie. Musiał jednak zdobyć się na wysiłek.... być może ten ostatni....
Mgła przerzedziła się i przepuściła przez szarą zasłonę nikłe promienie księżycowego światła. Uciekający wbiegli na małą polanę, otoczoną ze wszystkich stron mrokiem puszczy. Dźwięk ich stóp został zagłuszony przez trawę, która w poświacie księżyca nabierała szarej barwy.
- Już niedaleko – rzucił mężczyzna, łapiąc powietrze w płuca – Niedługo będziemy bezpieczni.
Kolejny świst. Stalowy grot błysnął i poszybował w ich stronę. Kobieta krzyknęła z bólu i upadła na ziemie.
- Nieeee! – Sheran pochylił się nad swoją ukochaną i spróbował pomóc jej wstać – To już niedaleko, Saro. Nie pozwolę ci umrzeć.
Kobieta odtrąciła jego rękę i uśmiechnęła się blado. Kolejne łzy spadły na szarą trawę
- Zostaw mnie... – jej głos się załamał – Ratuj dzieci.
- Dałem ci słowo, Saro – mężczyzna wstał i zdjął z pleców dwuręczny miecz. – Nie pozwolę ci umrzeć.
- Mamo! – dziewczynka chciała podbiec do swojej matki, ale ojciec zatrzymał ją i potrząsnął głową.
- Musicie uciekać, rozumiecie? – Sheran powiedział przytłumionym głosem do swego syna. – Pamiętasz tą jaskinię, którą ci pokazywałem? Tam będziecie bezpieczni.
Chłopiec skinął głową. Chwycił swoją siostrę za rękę i pociągnął ją na drugą stronę polany. Ze wszystkich sił próbował powstrzymać płacz, ale łzy same cisnęły mu się do oczu.
Pościg był tuż za nimi....
Było ich pięciu. Weszli na polanę pewnym krokiem. Wszyscy odziani w czarne kolczugi i kirysy. Wszyscy wyglądali jak ludzie, jednak ludźmi nie byli na pewno... Dwu z nich miało przerzucone przez plecy łuki. Pozostała trójka dzierżyła czarne miecze.
- Sheranie Worros – odezwał się ten w środku, najwyraźniej przywódca demonów. – Na mocy Codecsus Demonis, skazuję cię za związek z ludzką kobietą. Karą będzie śmierć. Nie stawiaj oporu a zakończymy to szybko.
- Tak łatwo mnie nie dostaniecie – Sheran powiedział przez zaciśnięte zęby.
Wyrzucił rękę przed siebie, a ukryty w dłoni sztylet rozciął powietrze i wbił się w czaszkę jednego z łuczników. Krople krwi spłynęły po ostrzu, a demon nie żył, zanim zdążył zorientować się, że został trafiony. Martwe ciało upadło na ziemię, drgając w konwulsjach.
Przywódca grupy popatrzył na zwłoki, po czym przeniósł swój wzrok na Sherana
- Dobrze... W takim razie załatwimy to po twojemu...
Sheran odwrócił się do swojego syna
- Uciekajcie. Już! – rozkazał dzieciom
Chłopak skinął pośpiesznie głową i ściskając dłoń swojej siostry rzucił się do ucieczki. Nie odwracał się za siebie, ale jego mózg przeszywał dźwięk uderzających o siebie ostrzy.
Biegł. Był już tuż przy granicy ściany drzew, kiedy usłyszał przeraźliwy krzyk. Serce zamarło mu w piersi. To był głos jego ojca....
Odwrócił się stanął jak wryty. Ciało Sherana zwisało bezwładnie z miecza jednego z demonów, obficie brocząc krwią. Zabójca uśmiechnął się szyderczo i kopniakiem strącił zwłoki ze swojego ostrza.
Mały chłopiec przyglądał się temu ze łzami w oczach. Nie mógł się ruszyć, jakby pętały go niewidzialne więzy. Jego siostra chciała krzyknąć, ale głos uwiązł jej w gardle.
Demony zdawały się nie zwracać uwagę na dwójkę dzieci. Cztery pary oczu wpatrywały się w Sarę. Kobieta próbowała odsunąć się od nich, zdobiąc trawę, czerwonymi plamami posoki, wypływającej z rany.
- Co z nią zrobimy? – zapytał jeden z demonów. Jego klinga wciąż czerwieniała od krwi Sherana.
- Zostaw ją Gravv – przywódca powiedział obojętnym, choć nieco rozkazującym tonem – Nie ruszamy kobiet i dzieci.
- Jeśli myślisz, że pozwolę żyć tej ludzkiej wywłoce... – zripostował Gravv, przystawiając czubek swojego miecza do szyi Sary, na którą skapnęło kilka kropel krwi z ostrza. – To grubo się mylisz!
Demon zamachnął się i.....
Deamen obudził się zlany potem. Szybko przeszedł do pozycji siedzącej i przetarł rękami oczy. Oddychał ciężko. Wydawało mu się, że krzyczał przez sen...
Skrytobójca był roztrzęsiony. Ten koszmar nawiedzał go regularnie w najmniej oczekiwanych momentach. I chociaż od tamtych wydarzeń minęło już prawie sto czterdzieści lat, to wspomnienia odcisnęły na trwałe swoje piętno w pamięci Deamena.
Od tego się zaczęło, pomyślał odrzucając na bok koc. Wstał i opłukał twarz wodą z miski, która stałą tuż obok łóżka.
Nie mógł sobie pozwolić na luksus rozczulania się nad sobą, więc ubrał się pośpiesznie i pozbierał kilka rzeczy rozrzuconych po pokoju do jednego tobołka. Na prawą rękę nałożył czarną rękawicę, z którą nie rozstawał się od dłuższego czasu i wyszedł, przerzucając sobie swój nieliczny dobytek przez plecy.
Nie miał wiele. Ale nie dlatego, że nie było go stać.... Jako skrytobójca zarabiał całkiem sporo, ale po prostu nie potrzebował niczego poza parą ubrań na zmianę i kilkoma „narzędziami” do wykonywania fachu...
Przez okienko na korytarzu wdzierały się do środka blade promienie słońca. Był dopiero świt i miasto jeszcze spało.
Deamen podszedł do drzwi jednego z pokojów. Odruchowo sięgnął do klamki, ale zatrzymał dłoń w połowie drogi. Wahał się chwilę, po czym zapukał.
Ze środka dobiegł dźwięk pośpiesznie nakładanego ubrania. Kiedy skrytobójca chciał zapukać po raz drugi, drzwi uchyliły się, odsłaniając smukłą twarz, okalaną długimi, jasnymi włosami.
- Deamen? – Anathea otworzyła szeroko oczy ze zdumienia – Ty... pukałeś?
Morderca puścił kpinę mimo uszu i spojrzał jej w oczy.
- Idę się wymeldować i lecę do złożyć raport Mistrzowi Gildii – stwierdził obojętnym tonem. – Zabierasz się ze mną, czy zostajesz w Vern?
- Rozumiem, że to propozycja nie do odrzucenia? – zakpiła elfka
- Nie – skrytobójca wzruszył ramionami i odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę schodów na parter – zrobisz jak uważasz....
Właściciel karczmy zawsze patrzył na niego podejrzliwie, ale za to na małą sakiewkę zostawioną mu przez Deamena , spoglądał zupełnie inaczej...
Demon wyszedł na pustą jeszcze ulicę i nabrał powietrza w płuca. Poprawił tobołek przerzucony przez plecy i podążył w sobie tylko znanym kierunku.... Być może na spotkanie z własnym przeznaczeniem....
c.d.n.
-
Igniatius dał ci dobrą motywację. Powiem szczerze, że to kolejny doskonale napisany rodział. Niech twym przeklęńswem będą tak doskonałe rozdziały.
-
Podoba mi się i twierdzę, że piszesz o wiele lepiej ode mnie. Ale jeśli mam pełnić rolę "motywacji", zrobię to z miłą chęcią. Historia, jak i bohaterowie są żywi i to bardzo mi się podoba, nie każdy potrafi tego dokonać... Mozna by się rozpisywać na wiele stron, ale ja po prostu podsumuję:
Masz we mnie wiernego czytelnika :)
-
Jestem pod wrażeniem. Nabierasz rozmachu.
-
Przeczytałam i czekam na dalszą część z niecierpliwością ^_^
-
hmm.... od ostatniego update'u tydzień minął, jeśli patrzeć na datę przy moim poprzednim poście.... dużo to, czy mało? .... nie wiem.
Rozdział 8
Spienione fale rozbijały się o skaliste wybrzeże. Chłodny podmuch bryzy unosił w powietrze kilka pożółkłych liści. Woda, która od tysiącleci uderzała nieprzerwanie w wysoki klif, wyżłobiła w skale wzory przywodzące na myśl nieudane dzieło podpitego rzeźbiarza. Ze szczytu klifu wyrastała kamienna budowla, nadgryziona przez ząb czasu tak, że niemal zlewała się ze skałą. Grube mury skutecznie przetrwałyby nawet kilkumiesięczne oblężenie, a cztery wieże, strzelające w górę na wysokość prawie dziewięćdziesięciu stóp, budziły respekt. Za murami znajdował się obszerny dziedziniec i kompleks budynków, wrośniętych w skałę. Jednakże teraz cała budowla skąpana byłą w mroku, mąconym tylko lekkim światłem księżyca. W fortecy nie widać ani jednej zapalonej pochodni. To jednak nie oznaczało, że jest opuszczona. Wręcz przeciwnie, wewnątrz rezydowali przedstawiciele różnych ras, których łączył ten sam fach.... skrytobójcy....
Po wschodnim murze przechadzał się człowiek. Kasztanowe włosy miał ścięte krótko, a ślady nie dogolonego zarostu zdobiły twarz. Przy pasie pobrzękiwał mu jednoręczny miecz, a na plecy opadał wytarty, płaszcz w kolorze indygo. Wiatr zagwizdał, uderzając go podmuchem zimnego powietrza, a mężczyzna odruchowo podniósł mankiety płaszcza. Zima zbliżała się wielkimi krokami do małej, zapomnianej wysepki na zachodnim krańcu kontynentu. Człowiek zatrzymał się i oparł o ścianę. Przeszukał kieszenie i wyjął z jednej z nich miedzianą monetę. Przyjrzał się wybitym na niej profilu aktualnego króla Portharu, po czym zrzucił ją na dół. Mężczyzna przez kilka sekund obserwował monetę, aż ta zupełnie zniknęła w mroku.
Z dołu dochodził tylko miarowy szum fal, rozbijających się o skały. Człowiek zamknął oczy i nagle usłyszał kroki.
- Wiedziałem, że cię tu zastanę, Will – z ciemności wyłoniła się wysoka postać, o szarej karnacji, spiczasto zakończonych uszach i bladoniebieskich, długich włosach, zasłaniających jedno oko.
- Często tu przychodzę – odpowiedział człowiek, w zamyśleniu wpatrując się w mrok pod sobą.
- Fakt – potwierdził nieznajomy – Nie wiem tylko po co ciągle wyrzucasz monety do oceanu?
Mężczyzna westchnął
- W moich stronach to taki zwyczaj. Ma przynosić szczęście – Will, spojrzał rozmówcy w twarz – A to mroczne elfy nie mają przesądów?
- Owszem, mają – w głosie elfa brzmiało rozbawienie – ale za stary jestem, żeby wierzyć w takie bzdury
Will podniósł głowę i rozejrzał się dookoła, jakby chciał wyłowić wzrokiem coś w ciemności.
- Słyszysz? – zapytał, jakby niepewny własnych zmysłów.
Elf wytężył słuch. Pod nimi szumiało morze, jednak z góry dochodził jeszcze inny dźwięk. Odgłos, jaki wydawały wielkie skrzydła rozbijając powietrze. Bez dwu zdań, jakieś duże, skrzydlate stworzenie zbliżało się w ich stronę. Kiedy w górze rozległ się niski, głośny ryk, elf uśmiechnął się i wzruszył ramionami
- To tylko Deamen na swoim wyvernie.
Deamen ściągnął lejce. Wiatr smagał go po twarzy, ale kontrolował lot Shiru. Wyvern złożył skrzydła i zaczął pikować w dół. W odpowiednim momencie, skrytobójca szarpnął lejce. Jaszczur wiedział co zrobić. Złapał powietrze w skrzydła i wykonując nimi kilka machnięć, miękko wylądował na wyłożonym kostką dziedzińcu fortecy.
Demen zeskoczył z siodła i pogłaskał zwierzę po głowie. Zdjął mu uprząż i poprowadził w stronę szerokiego budynku, który pełnił funkcję stajni.
Czuł, że jest obserwowany, ale nie przejmował się tym zbytnio. To były znajome spojrzenia.
W gabinecie panował półmrok. Jedyne światło dawały płomienie, jarzące się bladym blaskiem w kominku. Pomieszczenie było dość obszerne, a na ścianach wisiały piękne bronie. Misternie wykonane miecze, o zakrzywionym ostrzu, łuki, pokryte dawno zapomnianymi runami, równie piękne, co zabójcze sztylety i kilka innych równie interesujących narzędzi mordu. Gabinet miał dwa trzy małe okna, ale teraz były zasłonięte gobelinami, żeby chłodne powietrze nie dostawało się do środka.
Przy biurku z wypolerowanego, ciemnego drewna, siedział mężczyzna. Dobrze naostrzonym piórem, które niegdyś należało do jakiegoś czarnego ptaka, stawiał równe litery na kawałku pergaminu. Na końcu listu, podpisał się jako: „Mistrz Krwawej Róży”.
Mężczyzna odłożył pióro do buteleczki z inkaustem i przejrzał treść listu. Płomienie, tańczące w palenisku, odbijały się w jego ciemnoczerwonych oczach. Mistrzowi Gildii nie przeszkadzał półmrok. Był stworzeniem nocy, wychowanym, żeby żyć i zabijać w ciemnościach. A żył już od ponad tysiąclecia, wciąż zachowując wygląd czterdziestoletniego mężczyzny. Wydawało się, że wartki strumień czasu, omija go szerokim łukiem i w gruncie rzeczy była to prawda. Mistrz był wampirem, a czas nie ima się wampirów.....
Mężczyzna zapalił świecę i spuścił kilka kropel stopionego czerwonego wosku na pergamin, po czym przycisnął do niego sygnet z pieczęcią Gildii.
Rozległo się charakterystyczne stuknięcie. Kilka cegieł odsunęło się, odsłaniając ukryty korytarz. Do gabinetu wkroczyła postać w czarnej, wytartej tunice, z tobołkiem przerzuconym przez plecy. Wampir wskazał gestem ręki puste krzesło po drugiej stronie biurka.
- Misja przebiegła pomyślnie, panie – powiedział Deamen, typowym dla siebie, wyzutym z emocji głosem, sadowiąc się na krześle. – podmiot został wyeliminowany, a ślady zatarte. Nie ponieśliśmy strat.
- Doskonale – głos wampira był łagodny. Mistrz zamyślił się na chwilę, po czym wręczył skrytobójcy zapieczętowany list
Demon przyjrzał się kawałkowi pergaminu. Na pieczęci widniała róża i sztylet – symbole Gildii.
- Książę Portharu nie żyje – stwierdził Mistrz – Władca jest pogrążony w żałobie. Trudno mu się zresztą dziwić. W końcu stracił jedynego syna. – wampir zrobił krótką pauzę - Jednak dla nas ważniejszy jest fakt, że Porthar stracił następcę. Król będzie zmuszony posadzić na tronie swoją córkę i wydać ją jak najszybciej za mąż.
- Kogo i ilu mam się spodziewać? – Deamen nie lubił nie potrzebnych pytań i wyjaśnień. Od razu przechodził do sedna sprawy.
Wampir uśmiechnął się, mimowolnie pokazując kły. Nie lubił co prawda kiedy mu przerywano, ale wiedział, że Deamen, mimo braku magicznych zdolności, potrafił bezbłędnie odczytać intencje innych.
- Masz po prostu zapewnić jej ochronę i zadbać, by nie spadł jej nawet włos z głowy, rozumiesz? – Mistrz otworzył szufladę biurka i wyjął z niej kilka kawałków pergaminu, związanych czerwoną wstążką – Tu są plany zamku królewskiego i szczegóły misji. Wyruszasz za dwa dni.
Demon przytaknął i wziął pergamin z rąk Mistrza Gildii. Do głowy przyszło mu kilka pytań, ale nie ubrał swoich myśli w słowa. Zadawanie pytań nie leżało, zarówno w jego naturze, jak i w naturze zawodu, który wykonywał.
Skrytobójca zdał sobie sprawę, ze książę Portharu był tylko pionkiem, a w grze tak naprawdę liczy się księżniczka. Oczywiste. Jednak stawka gry i tożsamość graczy wciąż pozostawały niejasna...
- Czy mogę odejść, panie? – zapytał Deamen, stwierdzając, że bicie się z myślami, jest bezcelowe.
Mistrz Gildii gestem ręki wskazał drzwi. Skrytobójca wstał z krzesła, skłonił się lekko i opuścił gabinet.
Wampir poczekał, aż zostanie sam i spojrzał w górę, jakby chciał wzrokiem przebić sufit.
- Twój ruch – powiedział i uśmiechnął się jadowicie
Zimny wiatr, wpełzający do twierdzy przez małe, niezasłonięte okienka, tańczył w labiryncie korytarzy. Jednym z nich kroczył Deamen. Poruszał się cicho, bardziej z przyzwyczajenia, niż z konkretnego powodu. W korytarzu panował niemal całkowity mrok. Dlaczego? Skrytobójcy znali swoją twierdzę na pamięć. Ewentualni wrogowie, nie....
Morderca przyłożył dłoń do chłodnej ściany i zaczął wodzić palcami po kamieniach. Odliczył w myślach do pięciu i przycisnął jeden z fragmentów muru. Do uszu zabójcy doszedł ledwo słyszalny dźwięk uruchamianego mechanizmu i ściana rozstąpiła się, odsłaniając ukryty korytarz – jeden z wielu na terenie zamku.
Skrytobójca szedł naprzód, tonąc w mroku przejścia. Minął kilka rozwidleń, a na następnym skręcił w prawo. Podążał tą drogą tak często, ze teraz robił to niemal automatycznie.
Zanim się obejrzał, stał już przed niewielkimi, drewnianymi drzwiami. Otworzył je i od progu usłyszał znajomy, kobiecy głos.
- Co cię do mnie sprowadza, Deamen?
W środku dość obszernego pokoju stała czarodziejka. Zrobiła przerwę w przyrządzaniu jakiegoś niebieskawego wywaru i spojrzała na demona.
- Nawet bez używania magicznego zmysłu, mogę poznać, że to ty – zakpiła, uśmiechając się – Tylko ty nie pukasz przed wejściem. Za grosz kultury, Deamen, doprawdy....
Kobieta wyglądała na jakieś dwadzieścia pięć ludzkich lat. Problem polegał na tym, ż każda czarodziejka wyglądała mniej więcej na tyle. Dzięki znajomości odpowiednich zaklęć i eliksirów, adepci magii mogli znacznie przedłużyć sobie życie.
Czarodziejka była ubrana w wygodny strój roboczy. Kasztanowe włosy, spięte z tyłu głowy, opadały na plecy, a fioletowe oczy wpatrywały się z lekkim rozbawieniem w skrytobójcę.
Jej pokój, mimo surowości kamiennych murów, sprawiał wrażenie przytulnego. Gobeliny, utrzymane w jasnej tonacji barw, zasłaniały okna. Przy jednej ze ścian stała mała biblioteczka z opasłymi tomiskami, a przy drugiej pościelone łóżko, które spokojnie zmieściłoby trzy osoby. W środku pomieszczenia stały dwa stoły. Jeden zawalony odczynnikami alchemicznymi i szklanymi butelkami różnych kształtów. Na drugim leżała otwarta księga, kilka bezładnie porozrzucanych skrawków pergaminu i pióro zanurzone w buteleczce z inkaustem. W pokoju unosił się zapach ziół, a lampy na ścianach płonęły białym płomieniem.
Kobieta podała demonowi kilka buteleczek, wypełnionych przezroczystymi i zielonkawymi płynami – eliksiry leczące, które każdy skrytobójca powinien mieć przy sobie.
- Nie musisz dziękować – uśmiechnęła się
Demon bez słowa wyciągnął ze swojego tobołka mały flakonik i położył go na jednym ze stołów. Czerwona ciecz w środku, jarzyła się rubinowym blaskiem. Na widok buteleczki, Isabella Crowood - bo takie imię nosiła czarodziejka, otworzyła szeroko oczy.
- Krew feniksa.... – stwierdził obojętnie Deamen – tak jak prosiłaś...
- Jak udało ci się to zdobyć? – Isabella nie kryła zdziwienia – feniksy są przecież prawie na wymarciu.
- Prawie.... – demon zrobił pauzę, wpatrując się w fioletowe oczy czarodziejki – Powiedzmy, że znajomy alchemik miał u mnie dług wdzięczności....
- To musiał być spory dług – zakpiła kobieta – Krew feniksa to coś co można kupić od byle przejezdnego magika. Znam wielu magów, którzy zabiliby cię bez mrugnięcia okiem dla czegoś takiego – czarodziejka przerwała na chwilę i posłała skrytobójcy zalotne spojrzenie – Za ten flakonik, mogłabym ci się nawet oddać, tu i teraz....
Isabella nie zdawała sobie sprawy, że zarumieniła się po wypowiedzeniu tych słów. Deamen cały czas patrzył jej w oczy. Jego spojrzenie było chłodniejsze od wiatru, który nieustannie próbował wedrzeć się do środka.
Morderca wybrał najbardziej irytującą z możliwości. Po prostu odwrócił się i w milczeniu opuścił pokój.
Czarodziejka posłała za nim nienawistne spojrzenie. Czuła się trochę zawiedziona, że demon podczas rozmowy, ani razu nie zahaczył wzrokiem o wypukłości jej ciała....
No cóż, pomyślała, nie można mieć wszystkiego...
Deamen kroczył w ciemności, kierując się do swojej komnaty. Miał przeczucie, że to nie będzie spokojna noc...
c.d.n.
-
Aye. Tydzień oczekiwań i kolejny obszerny i bardzo ciekawy rodział . Deamen bardzo podoba mi się za swój charakterek. Przydałoby się kilka śmiecznych zwrotów, a można by mówić o kopii Aurona. Anyhow oby Ignatius dawał ci sporą motywację.
-
Bardzo mi się podoba. Może, gdy poćwiczę tak z rok, to zbliżę się do Ciebie poziomem... Niemniej czekałem na kolejną część i nie zawiodłem się. Powiem więcej, przyjemnie mnie rozczarowałeś... Myślałeś kiedykolwiek o wydaniu tego w formie książkowej? Trochę wstyd się przyznać, ale ja odnośnie swojego "dzieła" tak... Każdy powinien mieć jakieś marzenia :shifty: Nie uświadczyłem większych błędów, ale jedno mnie ciągle męczy... Ten Wyvern, powieście mnie, ale przyzwyczaiłem się do formy żeńskiej tego zwierzaka - Wyverna... Wg mnie tak brzmiałoby lepiej, ale to tylko sugestia.
Nie mogę się doczekać dalszej części "Przeklętego".
-
Kolejny ciekawy kawałek. Nie mam powodów do narzekań, więc pozostaje tylko tradycyjnie czekać na kolejny.
-
Nie uświadczyłem większych błędów, ale jedno mnie ciągle męczy... Ten Wyvern, powieście mnie, ale przyzwyczaiłem się do formy żeńskiej tego zwierzaka - Wyverna... Wg mnie tak brzmiałoby lepiej, ale to tylko sugestia.
Ano może i brzmiałoby lepiej, ale zauważ, że wyvern też jaszczurka, i jak większość gadów, w skład tego gatunku wchodzą samce i samice. Samica rzeczywiście zwie się wyverna, ale Deamen lata na samcu, czyli zostanie wyvern. :F
A tak poza tym to przepraszam wszystkoich za takie opuźnienie, ale nie mogłem się zebrać, żeby cokolwiek napisać...... No więc macie tu symboliczny, krótki rozdział, a ja postaram się w najbliższym czasie napisac coś sensownego.
Rozdział 9
- Kto tu jest królem do cholery, ja czy wy?! – poirytowany męski głos odbił się od ścian pałacowej komnaty.
Słońce stało wysoko na niebie. Smugi światłą wpadały do pomieszczenia przez duże okna, ozdobione dziwnymi witrażami. Przy długim stole, który znajdował się na środku, siedziało dwanaście postaci. Król Porthatu – Siegfrid II, siedział na pozłacanym fotelu u szczytu stołu. Walnął pięścią w blat, i powiódł po swoich doradcach rozgniewanym spojrzeniem.
- Ależ Wasza Wysokość – odezwał się człowiek, który sądząc po ubiorze, przynależał do stanu szlacheckiego. - My również ubolewamy nad twoją stratą, ale unoszenie się emocjami nie wyjdzie Portharowi na dobre.
- Nie pouczaj mnie, jak rządzić krajem, bo za podważanie autorytetu władzy, idzie się na szafot – warknął rozeźlony król – Nie minął jeszcze nawet tydzień od pogrzebu mojego syna, a wy już chcecie wydać moją córkę za mąż? Jakim prawem?!
- To jedyny sposób – skomentował starzec, siedzący po prawicy władcy – Robimy to tylko dla jej bezpieczeństwa.
- Poza tym – wtrącił jeden z siedzących, najwyraźniej czarodziej – Musisz zatroszczyć się, panie, o losy kraju. Po śmierci księcia, w każdej chwili możemy się spodziewać zamachu na córkę Waszej Wysokości.
- Na starość chyba ci mózg odjęło, Clairton – król posłał magowi krytyczne spojrzenie – Gdzie moja córka może być bezpieczniejsza niż w stolicy najpotężniejszej monarchii po tej stronie oceanu?
Kilku zebranych chciało zabrać głos, ale władca uciszył ich gestem ręki.
- Doceniam wasze rady i na pewno wezmę je pod uwagę w ostatecznym osądzie sytuacji – oznajmił Siegfried chłodno – Teraz jednak prosiłbym panów o opuszczenie tej komnaty i powrót do swoich obowiązków.
Dwanaście jednocześnie odsuwanych od stołu krzeseł, wydało charakterystyczny odgłos. Doradcy, jeden po drugim, opuścili pokój, kłaniając się dwornie swemu władcy. Król odczekał aż wielkie dębowe drzwi zatrzasną się za ostatnim ze zgromadzonych, po czym sam opuścił salę.
Kroczył krętymi korytarzami, przyozdobionymi różnego rodzaju gobelinami. Szedł zamyślony, odpowiadając na dworne powitania służących, ledwie skinieniem głowy.
W końcu stanął przed drzwiami swej prywatnej pracowni. Dwu strażników, pełniących wartę przed wejściem, uderzyło trzonkami halabard w posadzkę i wyprężyło się w salucie. Siegfried przeszedł obok, nie zwracając na nich uwagi. Drzwi ustąpiły pod naciskiem jego dłoni i władca Portharu znalazł się w pokoju, który wyglądam wcale nie przypominał innych, pełnych przepychu komnat. Pokój był mały, wręcz obskurny w porównaniu do innych części pałacu. Idealnie nadawał się do kontemplacji spraw wagi państwowej. W rogu stała zbroja, niegdyś zapewne noszona przez samego króla. Na płytach pancerza widoczne były różne pęknięcia i wgniecenia. Dowód tego, że Siegfried nie dochodził do władzy przez dyplomatyczne pertraktacje. Na ścianach wisiało kilka mieczy, odbijających światło, wpadające do komnaty przez okno z niezbyt wyszukanym witrażem.
Siegfried wszedł do środka i zatrzasnął za sobą drzwi. Usadowił się wygodnie na fotelu w rogu i nagle zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak. Na szerokim oparciu fotela spoczywał zwinięty kawałek pergaminy, opatrzony pieczęcią w kształcie róży i sztyletu. Król rozerwał ją i przebiegł wzrokiem po pergaminie. Kiedy skończył czytać, zdawał się być purpurowy na twarzy
- Straż! – zawołał.
Drzwi rozwarły się z hukiem i do środka wpadło dwu strażników, patrząc niepewnie na swego władcę.
- Powiedzcie mi, co to jest? – Siegfried podniósł rękę i pomachał pergaminem
- No..... list – zaryzykował jeden ze strażników, nie bardzo wiedząc do czego zmierza ta rozmowa
- Brawo – stwierdził król z przekąsem – a jak się tutaj znalazł?
- Eeee..... ktoś go przyniósł? – drugi strażnik podrapał się po głowie
- Ale jak, na miłość Boską, jak ktoś mógł go przynieść, skoro cały czas staliście przed drzwiami?!
Strażnicy równocześnie przełknęli ślinę. W głębi ducha czuli już jak katowska pętla zaciska im się wokół szyi.
Nocne niebo nad Renhart, stolicy Portharu było usłane gwiazdami. Na wzgórzu wznosił się piękny pałac królewski, a wokół niego rozciągała się pajęczyna dróg i różnego rodzaju budynków. O tej porze w większości domów światła był już pogaszone, a mieszkańcy pogrążeni w stanie głębokiego snu. Zupełnie nieświadomi tego, że dopiero o tej porze miasto tak naprawdę ożywa.
Szyld karczmy o wdzięcznej nazwie Dzika Róża poskrzypiwał w takt muzyki dochodzącej ze środka. Lokal ten cieszył się bardzo szczególną opinią. Przychodzili tu wszyscy ci, których można określić mianem hołoty.
Nagle drzwi zajazdu, zupełnie bez ostrzeżenia otworzyły się gwałtownie, uderzając w ścianę z hukiem. Ze środka wyleciał mężczyzna. Wpadł na ziemię, przekoziołkował kilka razy i wstał, czując jak kolana uginają się pod nim. Chwycił dłonią zakrwawiony nos i nie oglądając się za siebie zniknął z pola widzenia
- Następnym razem złamie ci coś więcej niż nos! – Krzyknął za nim osiemnastoletni chłopak, który wychylił się z lokalu. Splunął na ziemię i odwrócił się do swoich przyjaciół.
- Chyba żeś trochę przegiął, Elin – stwierdził młodzieniec o słomianych włosach, ubrany w strój z dziwnego, brązowego materiału dopijając resztkę piwa ze swojego kufla
- Nikt nie będzie bezkarnie obmacywał mojej dziewczyny – zripostował Elin, obwiązując czoło opaską. Chłopak nosił się w wypłowiałej bieli, co kontrastowało z jego kruczoczarnymi włosami i brązowymi oczyma.
- Aleś ty szarmancki, Elin, nie ma co. – zakpiła dziewczyna z długimi kasztanowymi lokami, spływającymi po ramionach i założyła jedną nogę na drugą. Miała na sobie bluzkę ze sporym dekoltem i skórzane spodnie
- A poza tym, to od kiedy niby jestem twoją dziewczyną? – młoda kobieta siedząca obok, odgarnęła jasne włosy z oczu i posłała mu mordercze spojrzenie. W swoim czarnym, obcisłym ubraniu wyglądała niemal złowieszczo.
- Widzisz Elin? – krótko przystrzyżony mężczyzna, siedzący z drugiej strony stołu wybuchnął śmiechem – Próbujesz zaimponować dziewczynie i co dostajesz? Gówno.
- Gówno, to ty Flint wiesz o kobietach – skwitowała dziewczyna w kręconych włosach
- Ano może tak, Gloriano – Flint pociągnął spory łyk z kufla i kontynuował – Ale jedno wiem. Kobiety są jak bagno, że się tak poetycko wyrażę. Jak spróbujesz wejść to nigdy nie wiesz co się stanie.
Po wygłoszeniu kwestii chłopak poczuł, że Glori boleśnie kopie go w piszczel
- Dupa tam, Flint – elokwentnie stwierdził młodzieniec o słomianych włosach – Taki z ciebie poeta, jak z koziej dupy trąba.
Towarzystwo wybuchło śmiechem, chociaż Flint wydawał się lekko zmieszany
- Brawo Torn – zakpiła Glori – znowu popisałeś się intelektem, co nie, Natasha? – dziewczyna mrugnęła do swojej koleżanki.
- Jesteście chorzy i tyle – jasnowłosa wzruszyła ramionami i oparła się wygodniej na krześle.
- Nie no..... Ranisz moje uczucia skarbie – Elin wykonał teatralny gest i uśmiechnął się zawadiacko
- Nie nazywaj mnie skarbem, bo to się źle dla ciebie skończy
- No co ty – Elin udał urażoną minę – Zabiłabyś swojego ukochanego?
- Nie no... zabić to może nie... – Natasha uśmiechnęła się ironicznie – ale za to kastracja brzmi ciekawie, no nie?
Wszyscy roześmiali się, ale uciszył ich Flint. Podniósł swój w połowie już opróżniony kufel i przebiegł wzrokiem po towarzyszach.
- No to co? Zdrowie zakochanej pary.
c.d.n.
-
Kolejna dobra i solidnie napisana część. Ponownie pokazujesz mi, że muszę się jeszcze sporo nauczyć. Ujmę to tak: na literaturę na takim poziomie mogę czekać bardzo długo. Gratuluję i wyczekuję kolejnych części :)
-
Zgadzam się z przedmówcą. Co prawda akcja tym razem posuwa się leniwie, ale kawałek dobrej roboty.
-
Łah Magu popisałeś się....teraz zaczełam powątpiewać czy warto jeszcze umieszczać moje wypociny na forum....
-
Długo nie mogłam zebrać się aby przeczytać Twoje opowiadanie... a teraz żałuję, że tak długo^^ Przeczytałam je jedym tchem! Naprawdę, uważam, że piszesz wspaniale i potrafisz zainteresować czytelnika. Rzeczywiście Twoją historię czyta się bardziej jak dobrą książkę niż FanFik. Jestem pod dużym wrażeniem.
-
hmmm.... po długiej przerwie, pragnę zaszczycić was kolejnym rozdziałem mojej historii. Mam nadzieję, że wam się spodoba... Jeśli nie, no cóż.... czytacie na własną odpowiedzialność.
Rozdział 10
O tej porze w Dzikiej Róży było dość gwarno. Dwójka muzyków siedzących przy barze, wygrywała jakąś wesołą melodię, chociaż ich popisy muzyczne spotkały się z totalną obojętnością ze strony gości. Wszyscy siedzieli przy swoich stolikach pochłonięci rozmową i wlewali w siebie duże ilości taniego piwa. Piątka młodych ludzi zajmowała miejsca dokładnie na środku lokalu. Mimo, że w karczmie przesiadywały w dużej mierze typy spod ciemnej gwiazdy, nikt nie wchodził im w drogę.
Elin odstawił na blat kolejny opróżniony kufel i powiódł po sali rozkojarzonym wzrokiem.
- Hej ty tam! – krzyknął do mężczyzny w czarnej, zużytej tunice, który siedział samotnie przy stoliku w kącie – Na co się tak patrzysz?
Nieznajomy, popatrzył na niego przez moment, po czym demonstracyjnie zaczął obracać czarny sztylet, który niewiadomo skąd znalazł się w jego dłoni.
Elin widocznie uznał to za osobistą zniewagę. Wstał, przewracając swoje krzesło i lekko chwiejącym się krokiem podszedł do stolika w kącie. Głosy w karczmie umilkły. Goście widocznie nie chcieli przegapić kolejnej rozróby.
Chłopak oparł się dłońmi o stół nieznajomego i popatrzył na niego z wyższością
- Napytasz sobie biedy, facet – stwierdził, patrząc na niego przekrwionymi oczyma – chcesz skończyć jak ten koleś co stąd wyleciał niedawno?
Mężczyzna w czerni szybkim ruchem wbił trzymany w ręku sztylet w blat stołu, dokładnie między palce Elina. Nie powiedział nic, ale w tym momencie cisza była bardziej wymowna niż słowa.
Elin poczuł wzbierający w nim gniew. Zwinął palce w pięść i właśnie chciał uderzyć, kiedy usłyszał za sobą głos Natashy
- Odpuść sobie, Elin. Przez ciebie znowu się na nas karczmarz wkurwi, że mu gości płoszymy.
Chłopak prychnął i spojrzał gniewnie na nieznajomego
- Jeszcze się policzymy, palancie – rzucił, po czym odszedł do swoich kamratów.
Na mężczyźnie nie wywarło to najmniejszego wrażenia. Schował sztylet i wrócił do sączenia żółtawej cieczy, jakby nic się nie stało. Tylko od czasu do czasu spoglądał wzrokiem bez wyrazu na Natashę.
Kiedy drzwi Dzikiej Róży otworzyły się po raz kolejny, ulice były zupełnie opustoszałe. Nawet latarnie dogasały już, dając tylko nikłe światło. Ze środka wytoczyła się dwu podpitych jegomościów z bogatym zarostem i plamami po piwie na wytartej odzieży. Obejmowali się, podtrzymując jeden drugiego i wrzeszcząc na cały głos słowa jakiejś pijackiej piosenki, chwiejnym krokiem znikli w ciemności. Ich skrzeczące głosy odbijały się echem od budynków, budząc niejednego spragnionego snu mieszkańca Renhartu.
O tej porze, w karczmie nie było nikogo. No, prawie nikogo. Przy stoliku dokładnie na środku lokalu, piętka młodych ludzi prowadziła ożywioną dyskusję. Flint założył ręce za szyje i wyciągnął się na krześle. Rozejrzał się po sali i zatrzymał wzrok na mężczyźnie w czerni, siedzącym w kącie. Zmarszczył brwi z lekkim niedowierzaniem. Był pewien, że w karczmie nie ma nikogo poza nim i jego znajomymi. Flint popatrzył na swych towarzyszy i nagle przyszedł mu do głowy genialny pomysł
- Ej, ty tam – powiedział podniesionym głosem do nieznajomego w kącie – Co tak będziesz sam siedział? Chodź się do nas dosiądź!
Flint wyszczerzył zęby do przyjaciół. Elin potraktował go piorunującym spojrzeniem, ale reszta ucichła, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
Nieznajomy popatrzył na nich przez moment, jakby kalkulując coś w myślach. Po chwili wstał i spokojnie podszedł do stolika na środku sali. Flint przysunął mu krzesło i mężczyzna usadowił się obok Torna, naprzeciw Gloriany.
- No widzisz, facet? – Flint poklepał go po ramieniu – my tu nie gryziemy, więc możesz z nami kilka kufli opróżnić.
Nieznajomy, nie zwracając uwagi na słowa Flinta, odwrócił głowę, do Elina, który był czerwony na twarzy, nie tyle od gniewu, co z przepicia.
- Schowaj ten sztylet chłopcze, bo się jeszcze skaleczysz – mężczyzna w czerni powiedział to tak, jakby mówił do dziecka, które nie umie obchodzić się ze swoją zabawką.
Elin był bliski wybuchu, ale do akcji wkroczyła Natasha
- Uspokójcie się do jasnej cholery! Zachowujesz się jak rozpieszczony bachor, Elin
Chłopak nic nie odpowiedział. Spuścił głowę i wymamrotał kilka przekleństw pod nosem.
- W każdym razie.... – Flint przerwał chwilę niemiłej ciszy – Chyba wypadałoby się przedstawić. Ja jestem Flint. Ta śliczna młoda dama z kasztanowymi włosami to Gloriana. Jej koleżanka o równie nieziemskiej urodzie to Nataska. Koleś, którego mroczną stronę charakteru już poznałeś zowie się Elin, a to takie coś ze słomę na głowie to Torn – chłopak zakończył przedstawianie ironicznym uśmiechem i kontynuował – A ty to kto?
- Deamen – skwitował krótko nieznajomy i upił trochę pienistej cieczy z kufla, który przed chwilą przyniósł mu zmęczony karczmarz. Chociaż pił już od dłuższego czasu, nie było po nim widać śladów nietrzeźwości.
- Nie jesteś stąd, no nie? – stwierdził Elin, przewiercając go wzrokiem – My tu nie lubimy takich jak ty.
Deamen wzruszył ramionami
- Dziecko... – zaczął tonem bez emocji – idź do domu, niech ci matka da mleka i położy spać. Twardziela będziesz zgrywać kiedy indziej.
Wszyscy poza Elinem wybuchli śmiechem. Chłopak tym razem nawet nie próbował wstać. Czuł, że alkohol zbyt mocno uderzył mu do głowy. Jednak poprzysiągł sobie w duchu, że porachuje się z nieznajomym następnego dnia... kiedy tylko wyleczy kaca.
- No więc po co tu jesteś? – zapytała Glori, mierząc demona ciekawskim wzrokiem.
Skrytobójca spojrzał jej w oczy. Naturalną reakcją większości istot na takie spojrzenie był zimny dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. Glorianie te oczy wydały się nawet w pewnym sensie podniecające.
- Powiedzmy, że mam tu robotę – odpowiedział Deamen po chwili milczenia
- A no tak, oczywiście! – Flint puknął się dłonią w czoło – Teraz to wszystko jasne. Teraz to takich pełno do miast przyjeżdża, bo się księciu zdechło. Wiecie co to za akcja, co nie?
- Ano – odezwał się Torn – wszyscy łowcy nagród i inne ścierwa się zjeżdżają i że niby księżniczkę chcą ochraniać, co by złoto w łatwy sposób zgarnąć. Wszyscy myśleli, że król będzie załamany i takie tam, a tu dupa. Sieg wykopał wszystkich z zamku na zbity ryj i się skończyło.
- Widzisz, facet – skomentowała Natasha. W przeciwieństwie do Glori, ten gość wcale jej się nie podobał. – Nie masz tu czego szukać
Deamen wzruszył ramionami i dopił resztkę piwa. Odstawił kufel na blat i rzucił karczmarzowi kilka monet. Nic nie mówiąc, wstał od stołu i skierował się do drzwi lokalu.
- Ładnie to tak bez pożegnania odchodzić – zakpił Flint
- Jeszcze będzie okazja się pożegnać..... – rzucił Deamen, nie odwracając się i nadusił na ciężką klamkę drzwi. Wyszedł, zostawiając piątkę przyjaciół samych w opustoszałym zajeździe.
Godzinę później, kiedy całe towarzystwo rozeszło się, żeby zażyć tej nocy choć odrobiny snu, Natasha kluczyła pustymi uliczkami. Szła w kierunku wzgórza, na którym wznosiła się potężna konstrukcja pałacu królewskiego. Dziewczyna skręciła w jeden z zaułków, jak robiła to każdej nocy. Z wiadomych tylko dla siebie powodów, unikała chodzenia się główną drogą.
Poruszała się cicho, pogrążona w myślach. Po śmierci księcia Portharu, jej życie znacznie się skomplikowało. Cały naród pogrążył się w mniej lub bardziej udawanej żałobie. Najgorszy jednak był fakt, że przez całe to zamieszanie, coraz trudniej było nocą wymykać się z domu.
Natasha skręciła w kolejną uliczkę, między murami domów i zatrzymała się. Przed nią stał barczysty mężczyzna ze złowieszczym uśmiechem, zdobiącym jego pooraną bliznami twarz.
Dziewczyna cofnęła się kilka kroków i zorientowała się, że wyjście blokuje jej inny mężczyzna, w poobdzieranej szacie. Była w pułapce.
- Ale nam się trafiło, co nie Gray? – powiedział mężczyzna z bliznami na twarzy, zacierając ręce
Gray w odpowiedzi uśmiechnął się jadowicie i strzelił palcami obu dłoni.
- To co, mała? – kontynuował napastnik – Zabawimy się
- Po moim trupie – Natasha syknęła przez zaciśnięte zęby. Szybkim ruchem odczepiła od pasa dwa shurikeny i rzuciła nimi w mężczyznę. Jedna z gwiazdek wbiła się dokładnie między oczy człowieka, a druga rozcięła mu gardło, znacząc powietrze krwawą smugą. Mężczyzna wyglądał na mocno zdziwionego takim obrotem sprawy i zanim zdał sobie z tego sprawę, jego martwe ciało leżało na ziemi, dygocząc w konwulsjach. Gwiazdki najwyraźniej były zatrute.
Gray otworzył szeroko oczy, ale kiedy w końcu zdał sobie sprawę, ze jego towarzysz padł trupem, wyciągnął z pochwy jednoręczny miecz i rzucił się na Natashe. Skoczył, aby wykonać cięcie, ale jego ostrze zatrzymało się kilka centymetrów od twarzy dziewczyny. Ta wyrzuciła przed siebie dłoń i mężczyzna zawisł w powietrzu. Natasha uśmiechnęła się szyderczo i siłą umysłu pchnęła go na drugi koniec uliczki. Obolały człowiek, próbował wstać i wziąć nogi za pas, ale nie zdążył. Dziewczyna wprawnym rzutem shurikena rozcięła mu gardło.
Natasha, zanim ruszyła w swoją drogę, zatrzymała się przy ciele człowieka z bliznami na twarzy i splunęła mu prosto w twarz. Wtedy usłyszała za sobą głośne klaskanie, które odbijało się od ścian ciasnej alejki. Odwrócił się i wytężyła wzrok. W ciemności majaczyły zarysy nieznajomej postaci. Dziewczyna odruchowo sięgnęła do pasa po kolejną gwiazdkę, ale w tym momencie nieznajomy podniósł dłoń i wokół jego palców błysnęło małe wyładowanie energii magicznej. Ułamek sekundy później, Natasha odczuła na sobie skutki zaklęcia. Każdy mięsień jej ciała odmówił posłuszeństwa, zupełnie tak, jakby zamieniła się w żywy posąg.
- No, no, no – odezwał się męski, melodyjny głos. Z ciemności wyłonił się człowiek w białej, niczym nie wyróżniającej się tunice. Włosy miał schludne, koloru dokładnie takiego samego jak szata, przystrzyżone tak, żeby nie nachodziły na oczy. Jedynym co przykuwało uwagę, były oczy nieznajomego. Jedno, jasno błękitne, spoglądało na dziewczynę niemal przyjaźnie, natomiast drugie, barwy krwi, ze źrenicą jak u kota, bardziej pasowałoby do demona, niż do tego niepozornego człowieka. – Taki talent magiczny nie powinien się marnować.
- Odwal się, palancie – skwitowała dziewczyna, korzystając z faktu, że zaklęcie nie paraliżowało ust.
Gwałtowna fala uderzyła w jej umysł. Zwinęła się, jakby ktoś młotem uderzył ja w brzuch
- Trzymaj język na wodzy, nędzna istoto – nieznajomy znowu się odezwał. Tym razem chrapliwym, demonicznym głosem. Jego czerwone oko błysnęło w ciemności – bo możesz go stracić.
Ból ustąpił tak szybko, jak się pojawił i Natasha poczuła, że mężczyzna zdjął z niej zaklęcie paraliżujące. Upadła na kolana i oddychała ciężko.
- Trochę kultury, moja droga – do jej uszu znów dobiegł melodyjny, spokojny głos. Człowiek pokręcił z dezaprobatą głową. – Nie chcę cię skrzywdzić, ale sama rozumiesz....
- Kim jesteś i czego ode mnie chcesz?! – dziewczyna krzyknęła, wpadając nieznajomemu w słowo.
- Ach, gdzie moje maniery. Nazywają mnie Białym – mężczyzna ukłonił się dwornie. Jego czerwone oko znów błysnęło – I pójdziesz ze mną choćbym miał zedrzeć z ciebie skórę, żeby cię zmusić.
Natasha patrzyła na Białego z ogłupieniem. Nagle coś świsnęło jej nad głową i zobaczyła, że sztylet wbija się w wystającą cegłę tuż obok głowy nieznajomego.
- Zostaw ją, albo zginiesz – ktoś w ciemności powiedział chłodnym tonem
- Zobaczymy – demoniczna część Białego uśmiechnęła się i rozpostarła magiczną barierę wokół siebie i Natashy.
Dźwięk lecącego ostrza znów przeszył powietrze. Sztylet, tym razem czarny, po zetknięciu z osłoną po prostu ją przebił. Biały wyczuł pęknięcie i w ostatniej chwili uchylił się. Ostrze tylko lekko drasnęło jego ucho.
- Chybiłeś – zachrypiał Biały, szczerząc zęby w uśmiechu. Zamachnął się i posłał w ciemność piorun kulisty. Alejka wypełniła się magicznym światłem, a ściany wokół zaczęły pękać. Kula przemknęła przez całą długość uliczki i rozbiła się z wielkim hukiem, niszcząc mur jednego z domów.
Nagle, mężczyzna poczuł dotyk zimnego metalu na krtani.
- Ja nie chybiam – zimny głos skwitował całe zajście. Nieznajomy pociągnął sztylet, pozostawiając głęboką szramę na szyi Białego.
Mag jednak, zdążył wyswobodzić się z uścisku i teleportował się, pozostawiając za sobą tylko kilka kropel krwi.
Natasha popatrzyła skołowana na swego wybawcę. Dopiero teraz dotarło do niej, że nieznany jej mężczyzna, w czarnej, wyświechtanej tunice, właśnie uratował jej życie
- Ty...ty jesteś... tym gościem z karczmy.... – stwierdziła, nie mogąc dobrać innych słów.
Nieznajomy podał jej rękę i pomógł wstać.
- Nie opuściłaś dzisiaj z domu i nikt cię nie zaatakował, a mnie nigdy nie widziałaś na oczy, rozumiesz? – zapytał tonem nie znoszącym sprzeciwu, spoglądając na nią szarymi oczyma
Dziewczyna, niewiele myśląc skinęła głową i wybiegła z uliczki. Chciała zostawić to miejsce daleko w tyle. Chciała zapytać jeszcze o coś nieznajomego, ale kiedy się odwróciła, zastała za sobą tylko ciemność...
c.d.n.
-
Od teraz to chyba będę się tylko powtarzać^^ Ale cóż, bardzo podoba mi się Twoje opowiadanie. Strasznie wciąga i w ogóle przyjemnie się je czyta. Fajny nowy, tajemniczy bohater... uh jak ja lubię takie postaci^^ A co się stało z elfką bo jakoś dawno jej nie było... Pojawi się jeszcze?
-
Podoba mi sie, a jakże. Postać ciekawa, a i Biały intryguje... Jestem również ciekaw przeznaczenia tego czarnego sztyletu, bo coś czuję, że odegra jakąś większą rolę. Nic sie nie zmienia w mojej ocenie. Nadal idzie ci świetnie, ale jak tylko wyłapie jakiś bład, to dam ci znać XD
-
Co mogę powiedzieć. Zgadzam się z przedmówcami.
Pojawienie sie nowej postaci jeszcze bardziej czyni twoje opowiadanie interesującym.
-
Ale numer..... kto by pomyślał, że uwinę się z kolejnym rozdziałem w przeciągu tygodnia. No fakt, że to krótki rozdział, ale lepsze to niż nic....
hmm... i chyba muszę poważnie rozważyć posunięcie akcji szybciej do przodu, żeby was nie zanudzać zbytnio.....
Rozdział 11
Po ulicy niósł się dźwięk rytmicznie stawianych stóp. Szybki oddech uciekał z piersi Natashy. Biegła, nie oglądając się za siebie, jakby w obawie, że coś czai się za jej plecami. Zanim się spostrzegła, stała na szczycie wzgórza, niedaleko bramy zamku. Oparła się dłońmi o kolana i odczekała chwile, aż jej oddech się uspokoi. Czuła jak krew pulsuje w skroniach.
Poprawiła ubranie, które trochę niewygodnie ułożyło się na ciele podczas biegu i cichym krokiem podeszła do bramy. Wcale nie była zaskoczona, że dwójka strażników, pełniących wartę, śpi w najlepsze.
- I to ma być ten najlepiej chroniony pałac w całym królestwie? – powiedziała sama do siebie, uśmiechając się krzywo – On chyba sam nie wie co mówi....
Dziewczyna ostrożnie zbliżyła się i jeszcze raz rzuciła okiem na śpiących ludzi. Przesunęła palce po prętach bramy i wyszukała małe drzwi z boku. Wyjęła z kieszeni srebrny klucz i wsunęła go w zamek. Drzwi otworzyły się same, zaraz po przekręceniu klucza, nie wydając przy tym najmniejszego skrzypnięcia.
Oczywiście Natasha mogła dostać się na teren pałacu przez ogrodzenie, ale perspektywa wspinania się po piętnastostopowym murze, jakoś jej się nie uśmiechała.
Za bramą rozciągał się pas zieleni. Królewscy ogrodnicy całymi dniami upiększali to miejsce, sadząc egzotyczne krzewy, doglądając ozdobnych drzew i dokonując innych estetycznych zabiegów. Bez dwu zdań można było królewski ogród nazwać dziełem sztuki. Oczywiście, Natashy nie interesowały walory artystyczne tego miejsca. Raz, że ogród widziała codziennie, a dwa, uważała go za obraz chorej wyobraźni ogrodników.
Nie tracąc jednak czasu na myślenie ruszyła przed siebie. Zeszła ze ścieżki i lawirując między ozdobnymi krzewami dotarła wreszcie do bocznej ściany pałacu. Po drodze nie spotkała żadnego strażnika. Królowa dała im absolutny zakaz poruszania się nocą po terenie ogrodu, bo przecież mogliby zniszczyć jakieś cenne kwiaty. Oczywiście, bezpieczeństwo rodziny królewskiej było tylko mało istotnym drobiazgiem....
Dziewczyna podeszła do muru i chwyciła linę, zwisającą z okna na trzecim piętrze. Sprawdziła, czy jest dobrze przywiązana i zaczęła się wspinać. Szło jej dosyć sprawnie. Życie nauczyło ją, że sprawność fizyczna przydaje się w różnych sytuacjach.
Podciągała się w równym tempie, aż w końcu dostała się do całkiem sporego pomieszczenia. Pokój był bardzo bogaty. Kilka dębowych szaf, z misternie wykonanymi zdobieniami, było ustawionych przy ścianach. Na podłodze leżał dywan, zapewne zrobiony na specjalne zamówienie królewskiej rodziny. Zwisający z sufitu kandelabr oświetlał całe pomieszczenie płomieniami świec.
Natasha zwinęła sznur i rzuciła go na łóżko z baldachimem. Podeszłą do jednej z szaf i nagle zimny dreszcz przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa. Zdała sobie sprawę, że nie jest sama. Odruchowo odpięła od pasa shuriken i rzuciła nim w najciemniejszy kąt pokoju.
Przez ułamek sekundy dał się słyszeć metaliczny dźwięk i odbita gwiazdka upadła u stóp właścicielki. Z ciemnego kąta, na wysokości gdzie mogłaby się znajdować ludzka głowa błysnęły dwa szare punkty.
- Pokaż się, albo będziesz miał na głowie straż pałacową! – Natasha warknęła przez zaciśnięte zęby.
Z mroku wyłoniła się postać szczelnie opatulona połami czarnej tuniki. Szare, demoniczne oczy chłopaka wpatrywały się w dziewczynę
- Spodziewałem się, że będziesz tu szybciej.... – odezwał się chłodno
-Ty.....! – Natasha otworzyła szerzej oczy ze zdumienia. Dotarło do niej, że ma przed sobą swego niedawnego wybawcę.
- Masz to wrodzone?
- Co wrodzone? – zapytała dziewczyna, lekko skołowana.
- Magiczne zdolności..... Nie jestem przecież ślepy – skomentował Deamen – Psychokineza i manipulacja ludzkimi wspomnieniami..... pewnie dlatego nigdy nikt cię nie rozpoznał podczas twoich nocnych wypadów....
Natasha prychnęła i spojrzała na niego złowrogo
- Nic o mnie nie wiesz, więc się zamknij!
- Wiem wystarczająco wiele...... księżniczko.....
Lorn Eihern – najbardziej na zachód wysunięte pasmo górskie, było miejscem przedziwnym. Strome, skaliste zbocza były nieprzyjazne nie tylko dla podróżników, ale i dla zwierzyny zamieszkującej te tereny. Rozliczne doliny i spłaszczenia terenu, były w całości porośnięte lasami. Drzewa dorastały tu do niesamowitych rozmiarów, żeby mieć dostęp do światła. W tych trudnych warunkach przetrwało nawet kilka zapomnianych przez ludzkość gatunków. Jednak żaden badacz, czy poszukiwacz przygód nie był na tyle odważny, żeby zapuścić się w te góry. Lorn Eihern było uważane za miejsce przeklęte i za siedlisko złych mocy.
Ktoś wykształcony mógłby wyśmiać te absurdalne i zabobonne poglądy, ale ten ktoś grubo by się mylił.
Ze zbocza Einhernjaru, najbardziej złowrogiej góry ze wszystkich, wyrastała twierdza. Pod rozświetlonym gwiazdami niebem, budowla zdawała się zlewać ze skałą. Jednak wprawny obserwator nawet w nocy dostrzegłby kunszt elfiej i krasnoludzkiej architektury, dwu stylów łączących się w murach tej fortecy.
W zachodnim skrzydle budowli znajdowała się sala tronowa. W jej wnętrzu, oświetlonym przez zawieszone na ścianach pochodnie, na tronie zasiadał władca. Poza tym w komnacie nie było nic, nawet okien. Pan zamku miał dosyć specyficzne poczucie estetyki, co zresztą można było przewidzieć po mężczyźnie, który tytułował siebie Władcą Chaosu.
Mężczyzna oparł rękę na poręczy tronu i pogrążył się w myślach. Wyglądał na człowieka w średnim wieku. Po szczupłej budowie ciała można było poznać, że nie parał się rycerskim rzemiosłem. Długie do pasa włosy, miał spięte z tyłu głowy. Jego sylwetka ostro kontrastowała ze złotymi, zamglonymi oczami, które teraz wpatrywały się w ciemność.
Nagle, płomienie świec zaczęły tańczyć, mimo braku wiatru. Błysnęło krótkie, magiczne wyładowanie i przed tronem zmaterializowała się białowłosa postać, z obandażowaną szyją. Biały uklęknął na jedno kolano i spuścił głowę.
- Wzywałeś mnie, panie? – zaczął melodyjnym głosem
- Kazałem ci przyprowadzić do mnie księżniczkę Portharu. Dlaczego nie wykonałeś polecenia? – zapytał rzeczowo władca, opierając podbródek na dłoni.
- Wystąpiły..... pewne komplikacje
Pan zamku milczał wymownie, dając znak Białemu, żeby kontynuował.
- Ten, który mi to zrobił – mężczyzna pokazał palcem bandaż na szyi – to nie jakiś dzieciak bawiący się w bohatera. Był świetnie wyszkolony i wiedział co robi .... – Biały zrobił pauzę. Jego czerwone oko błysnęło i kontynuował demonicznym głosem – Ale jak go dorwę następnym razem to ten cholerny demon pożałuje, że się w ogóle urodził!
- Demon? – zapytał władca, pokazując cień zainteresowania.
- Tak. – stwierdziła demoniczna część Białego – cuchnęło od niego demonem...
Władca zamyślił się na moment, jakby kalkulując coś w myślach.
- ......możesz odejść – powiedział w końcu.
- Dziękujemy za wybaczenie, Panie – mężczyzna odezwał się swymi obydwoma głosami na raz. – Nie zawiedziemy cię już więcej.
Biały wstał. Kontury jego postaci zaczęły się rozmazywać, aż w końcu rozpłynął się w nicość.
Władca Chaosu pogrążył się we własnych myślach, stukając palcami w poręcz tronu. Po chwili podszedł do muru komnaty i pstryknął palcami. Kamienie zaczęły się rozsuwać, formując okno. Do środka wpadł podmuch chłodnego, nocnego wiatru. Mężczyzna zamknął oczy i z tajemniczym uśmiechem na twarzy wsłuchiwał się w śpiew kruków, przelatujących nad jego zamkiem.
- Słyszałaś wszystko? – król odwrócił głowę i wbił wzrok w ciemny kąt komnaty.
Z mroku wyłoniła się młoda dziewczyna. Skinęła głową i potraktowała władcę badawczym spojrzeniem swoich szarych, demonicznych oczu.
- Dobrze, Rhea – stwierdził mężczyzna, nie spuszczając wzroku z nieznajomej – wiesz co masz robić.
c.d.n.
-
Kolejny świetny rodział, choć szkoda że tak krótki...
Fajnie rozkręca się akcja, a i kolejne ciekawe postaci pojawiły się na horyzoncie^^ Szczerze, przeczytałam tę część z przyjemnością. :)
-
Interesujący kawałek. Czekam na ciąg dalszy.
-
Hohoho... ConGratz, m8. Kawałek bardzo mi się podoba. Masz w rękach (i głowie) kawał mistrzostwa. Pozostaje tylko rozpocząć nabór na czeladników... MORE! MORE! MORE! Plax XD
-
hmmm.... napewno zastanawiacie się, co skłoniło mnie do wstawienia takiego tandetnego motywu jak Władca Chaosu..... Ja też się nad tym zastanawiam....
W każdym bądź razie z tego rozdziału zrobiła mi się taka trochę zabawa w rzeźnię, ale i tak zapraszam do czytania.
Rozdział 12
Krótki błysk rozjaśnił ciemność nocy. W powietrzu pojawiła się szczelina, która rozszerzyła się, tworząc portal magiczny. Ze środka wyłoniła się odziana w czerń sylwetka. Gdy tylko postać dotknęła stopami ziemni, przejście zamknęło się, pozostawiając po sobie tylko kilka iskier unoszonych przez wiatr. Nieznajoma zdjęła z głowy kaptur i poprawiła płaszcz podróżny.
Obejrzała się za siebie, lustrując wzrokiem miejsce gdzie jeszcze przed chwilą był magiczny portal. Dziewczyna szczerze nienawidziła tego sposobu podróżowania i wzdrygnęła się na myśl, że będzie musiała wracać tą samą drogą.
Jednak Rhea nie zawracała sobie tym głowy. Stała właśnie przed wrotami Renhartu, gdzie czekało na nią zadanie do wykonania.
Brama, jak zawsze o tej porze była zamknięta. Strażnik, który pełnił wartę, o dziwo poważnie traktował swoje obowiązki i nie spał na służbie, chociaż w świetle pochodni jego wzrok wydawał się nieco senny.
- Stać, kto idzie? – krzyknął, kiedy tylko Rhea wkroczyła w krąg światła
- Muszę dostać się do miasta – stwierdziła, patrząc beznamiętnie na człowieka.
- Przykro mi, ale w nocy nie wolno mi otwierać bramy. Będzie pani musiała poczekać do rana – strażnik zrobił pauzę i przyjrzał się dokładnie dziewczynie, po czym wyszczerzył zęby w uśmiechu. – No chyba, żebyś mnie jakoś przekonała...
- Znam bardzo dobry sposób przekonywania – powiedziała dziewczyna, podchodząc do strażnika na odległość wyciągniętej ręki
Człowiek uśmiechnął się jeszcze szerzej, jednak nie wiedział jak bardzo się przeliczył. Rhea zamachnęła się, rozcinając mężczyźnie gardło ukrytym w rękawie sztyletem. Strażnik chwycił się za szyję i przyjrzał własnej krwi, spływającej z jego dłoni. W agonii rzucił się na dziewczynę, ale ta odsunęła się w bok i pozwoliła, żeby martwe ciało strażnika upadło na ziemię. Rhea pochyliła się nad trupem, wytarła ostrze w jego kurtę i wzięła pęk kluczy, ściskany w dłoni nieboszczyka.
Przez chwilę zdawało się, że w krąg światła rzucanego przez pochodnie, zaczynają wpływać kłęby czarnej mgły. Mrok uformował się w parę czarnych skrzydeł, które okalały sylwetkę Anioła Śmierci. Wysłannik Zaświatów miał ciało kobiety. Jej długie czarne włosy niemal zlewały się z szatą, jakby utkaną z nocy. W jej ręku zmaterializowała się kosa, błyszcząca nieludzkim blaskiem. Czarne ostrze zdobiły runy.
Postać zamachnęła się i wbiła kosę w martwe ciało, dokładnie w miejsce gdzie znajdowało się serce. Pustymi oczami patrzyła, jak ostrze kosy wchłania eteryczną substancję, wyciekającą z rany.
Kiedy dusza została w całości pochłonięta, runy błysnęły po raz ostatni i kosa znikła.
Wysłanniczka Mroku spojrzała na Rheę, ukłoniła się, po czym rozpostarła skrzydła i rozpłynęła się w ciemności. Jedyne co po niej pozostało to kilka czarnych piór, unoszonych przez wiatr ponad murami miasta...
- Panie, atakują! – ciężkie drzwi sali tronowej otworzyły się, a do środka wpadł zdyszany żołnierz. Chciał się ukłonić, ale potknął się i upadł na kamienną posadzkę.
Władca Chaosu siedział z jedną nogą założoną na drugą i bębnił palcami w poręcz tronu.
- Tak. Oczywiście – odpowiedział tak spokojnie, jakby mówił o pogodzie.- Chociaż spodziewałem się, że będą tu wcześniej....
Żołnierz chciał coś powiedzieć, ale Władca uciszył go gestem ręki
- Wiem, poruczniku. Zaraz się tym zajmę.
Mężczyzna wstał z tronu i podszedł do ściany. Przyłożył do niej dłoń, a kamienie zafalowały, zupełnie jak zmącona tafla wody. Kiedy Władca przeszedł przez falujące zarysy muru, przejście zamknęło się, pozostawiając w powietrzu tylko kilka kawałków pyłu.
Pan zamku zmaterializował się na głównym murze fortecy, tuż obok Białego.
Wokół aż wrzało. Żołnierze nerwowo biegali w sobie tylko znanych kierunkach. Łucznicy sprawdzali naciągi łuków i napełniali kołczany strzałami. Wyżsi rangą oficerowie wrzeszczeli na swoich podwładnych, wydając rozkazy lub po prostu wyładowując na nich swoją frustrację. Każdy starał się, żeby przygotowania szły sprawnie i wszystko trzymało się kupy. Żołnierze starali się sprawiać chociaż pozory spokoju, bo w końcu w Armii Chaosu nie było miejsca na strach, czy niepewność.
Niemniej jednak, wszyscy co chwilę spoglądali w niebo. Mimo rażącego słońca, bez trudu można było dostrzec całe skupiska ciemnych, uskrzydlonych sylwetek. Nie były to bynajmniej ptaki. Po niebie szybowały bojowe wyverny, dosiadane przez świetnie wyszkolonych jeźdźców.
- Jak wygląda sytuacja? – Władca Chaosu zapytał spokojnie
- Mają nas chyba za głupców! – skomentowała demoniczna część Białego, śledząc swym czerwonym okiem ruchy wrogich jednostek – Tam jest nie więcej niż pięćset wyvernów. Wystrzelamy ich wszystkich, jak tylko zlecą niżej.
- Gdyby zaatakowali od razu, wzięliby nas przez zaskoczenie... – stwierdził beznamiętnie Władca,
Usta białego wykrzywiły się w złowieszczym uśmiechu
- Tych głupców albo strach obleciał, albo czekają aż ktoś do nich przyleci.
- No cóż – Pan zamku podrapał się w podbródek – Nie możemy przecież zawieść naszych gości, prawda?
Oczy mężczyzny zajaśniały złotym blaskiem. Powietrze wokół nagle zrobiło się chłodne. Znikąd zaczęły pojawiać się małe kryształki lodu, które krążyły wokół ciała mężczyzny, łącząc się w coś, co przypominało pióra. Niebieskawa poświata otoczyła na chwilę człowieka. Lodowe pióra przywarły do jego pleców, tworząc skrzydła, w których światło słońca odbijało się kalejdoskopem barw.
- Jak tylko się zbliżą, zabij. – rzucił krótko Władca i wzbił się w powietrze.
Biały uśmiechnął się złowieszczo. Jego czerwone oko przez moment wpatrywało się w krążące po niebie kształty, po czym człowiek cisnął piorunem kulistym w najbliższego jaszczura.
Pan Chaosu rozdzierał powietrze lodowymi skrzydłami. Wyrzucił rękę przed siebie. Z jego dłoni buchnął słup płomieni, który uformował się w łuk. Na iskrzącej się cięciwie pojawiła się strzała, wyglądem przywodząca na myśl rozgrzaną do granic możliwości lawę.
Kiedy tylko mężczyzna wyleciał poza zasięg strzał obrońców zamku, rzuciły się na niego najbliższe jaszczury. Piorun kulisty wystrzelony przez Białego, przemknął tuż obok, zwęglając tułów jednego z wyvernów.
Władca Chaosu napiął swój łuk. Ognista strzała świsnęła w powietrzu, niczym meteor zwiastujący apokalipsę. Przebiła jednego z latających stworzeń na wylot, po czym wybuchła, spowijając dwa następne językami ognia. Jaszczury ryczały boleśnie. Od ich spadających ciał odrywały się kawałki nadpalonego mięsa.
Mężczyzna wypuścił następną strzałę. Ta jednak wiła się między wrogami, niczym ogromny wąż. Człowiek wykręcił się w piruecie, rozsiewając wokół siebie kryształki lodu i uniknął pchnięcia lancą. Wystrzelił następną strzałę. Głowa kolejnego wyverna eksplodowała, rozbryzgując dookoła szczątki mózgu.
Przeciwnicy zaatakowali całą chmarą. Władca w odpowiedzi skrzyżował dłonie w magicznym geście. Jego oczy zajaśniały wściekle, a potężny błysk oślepił wrogów. Wszystko w promieniu dwudziestu stóp zostało rozszczepione do poziomu pojedynczych atomów.
Jednak Pana Chaosu, z morderczego szału wyrwał nagły ból. Przywódca oddziału wykorzystał okazję i wbił swoją lancę w plecy mężczyzny, przebijając serce.
Oczy Władcy zapłonęły czarnym gniewem. Wokół niego zaczęła pulsować aura czystego mroku.
Nie zdążył jednak dać upustu swojej wściekłości. Dowódca jednostki zadął w róg, dając tym samym sygnał do odwrotu. Wyverny z niewiarygodną szybkością rozproszyły się i pognały w sobie tylko znanych kierunkach.
Mężczyzna, unoszony przez lodowe skrzydła, uśmiechnął się mimowolnie. Był blady na twarzy a jego szata przyozdobiona krwią, głównie wrogów. Czuł, że ból zżera go od środka i zdawał sobie sprawę, że dla normalnego człowieka taka rana byłaby śmiertelna.
- Panie, jesteś ranny! – Biały podbiegł do Władcy, który wylądował ja murze fortecy. Jego lodowe skrzydła zaczęły się powoli rozpadać, aż zamieniły się tylko w ledwo widoczną mgiełkę.
- To nic... – wydyszał Pan Zamku
Wokół mężczyzny zebrali się żołnierze, pełni podziwu dla mocy swego pana, ale też ciekawi, jak można przeżyć przebicie na wylot lancą.
- Nie, to nie jest nic – skomentował Biały. Jego niebieskie oko spoglądało na Władcę ze szczerą troską
Mężczyzna chwycił trzon włóczni i wyszarpnął ją z ciała. Z gardła Władcy uciekł stłumiony ryk bólu, a z jego rany wyciekła nowa porcja krwi. Biały przyłożył dłoń do piersi swego pana. Jasna aura otoczyła jego palce i rana zaczęła się powoli zasklepiać. Kiedy skończył, jedynym śladem po niedawnym urazie była poplamiona krwią, postrzępiona szata Władcy.
Ciężkie drzwi sali tronowej otworzyły się dzisiaj po raz kolejny. Do środka wszedł długowłosy Pan fortecy. Twarz miał wciąż bladą, a ze szczupłych ramion zwisały strzępy materiału, który jeszcze dziś rano był wspaniale utkaną szatą. Mglistym wzrokiem wpatrywał się w półmrok komnaty i chwiejnym krokiem zbliżał się do tronu.
Nagły impuls przeszył jego umysł. Dwójka ludzi, ukryta do tej pory w cieniu, rzuciła się do ataku. Władca odwrócił się błyskawicznie i cisnął mocą na ślepo, posyłając napastników na ścianę komnaty. Jednak w sali był ktoś jeszcze. Długowłosy zdał sobie z tego sprawę dopiero, kiedy w plecy uderzyła go kula energii magicznej. Mężczyzna upadł na kolana, wykrzywiając twarz w bolesnym grymasie.
Napastnicy nie przepuścili okazji. Wszyscy trzej rzucili się na Władcę. Byli o krok, od zadania śmiertelnego ciosu, kiedy komnatę rozjaśnił błysk.
Przeciwnicy zamarli, spętani mocą zaklęcia paraliżującego, a obok Władcy zmaterializował się Biały.
- Wiedziałem, że śmierdzi mi tu buntownikami – uśmiechnął się szyderczo, wodząc po wrogach swym czerwonym okiem.
Pan zamku pozbierał się z ziemi. Dopiero teraz miał okazję przyjrzeć się napastnikom.
Mężczyzna i kobieta przed nim, mieli na sobie skórzane zbroje, a na ich piersiach widniał emblemat Zakonu Świętego Ostrza. Z ich obezwładnionych dłoni wypadły długie miecze. Za nim, niczym marionetka na sznurkach, w powietrzu wisiała czarodziejka, odziana w przyprószoną zielenią czerń.
- Masz u mnie dług, Biały – oznajmił Władca, otrzepując strzępy szaty z pyłu – chociaż gdyby nie dzisiejsza walka, sam bym sobie poradził....
- Wyverny nad zamkiem miały tylko odwrócić naszą uwagę od tej trójki, wkradającej się do środka. – Biały podszedł do mężczyzny w zbroi. Jego czerwone oko przewiercało się na wylot przez człowieka – To było tak cholernie oczywiste, że nikt o tym nie pomyślał.... Strasznie żeście pomysłowi, buntowniku.
Wojownik posłał mu nienawistne spojrzenie i splunął mu prosto w twarz.
Biały starł ślinę rękawem. Źrenica jego czerwonego oka zwężyła się gniewnie
- To był ostatni błąd w twoim życiu, nędzna istoto – powiedział podniesionym głosem. Zamachnął się i jednym ruchem ręki przebił klatkę piersiową mężczyzny, wyrywając z niej serce. Z ust człowieka pociekła krew, a głowa bezwładnie opadła na ramię. Jego martwe ciało wciąż było zawieszone w powietrzu mocą czaru.
Kobieta obok wrzasnęła. W jej oczach płonęła nienawiść. Chciała się wyrwać i gołymi rękami udusić Białego, ale magiczne więzy, które ją pętały, były zbyt silne. Władca Chaosu podszedł do niej i spojrzał na nią beznamiętnie.
- Kochałaś go, prawda? – bardziej stwierdził, niż zapytał - Wiedz jednak, że nie chciałem waszej śmierci. Ale przekroczyliście próg mojej twierdzy i musicie liczyć się z konsekwencjami. – mężczyzna zrobił pauzę i kontynuował po chwili – Powiedz swoim przełożonym, że muszą się bardziej wysilić, żeby mnie zniszczyć.
Władca pstryknął palcami i kobieta znikła, w świetle jaskrawego portalu.
Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na wiszącą w powietrzu czarodziejkę. Łzy płynące z jej oczu, kapały na kamienną podłogę.
- Panie.... – zaczął Biały swoim czystym głosem. W jego niebieskim oku malowało się niemal współczucie. – Wyczuwam w niej wielki potencjał.... Za twoim przyzwoleniem, chciałbym zatrzymać ja dla siebie....
c.d.n.
-
Kolejny miodny fragment. Powiem ci tylko jedno... Jeśli czytelnik tak zagłębia się w lekturę, że nie widzi żadnych błędów, znaczy, że tekst jest świetny! Czekam na więcej, m8!!
-
Bardzo obrazowo przedstawiona akcja. Po prostu kolejny świetny kawałek.
-
Ciekawy rozdział, musze przyznać, że nadal trzymasz wysoki poziom. :lol: Eh... nie zbyt odkrywcze stwierdzenie to było. :P
-
hmm.... rozdział następny nie obfituje w żadne przemyślne zwroty akcji, niebanalną fabułę, wspaniałe walki czy jakieś inne słowa często widniejące w rubryczkach reklamujących treść różnych powieści. Nic specjalnego jednym słowem. W sumie to muszę przyśpieszyć pisanie i zwiększyć częstotliwość kolejnych apdejtów.
A i byłbym zapomniał. W sumie to pomysłów na dalszą fabułę mam dużo. Za dużo. Weźcie mi może napiszcie o którym z bohaterów zamieszczonych wcześniej chcielibyście poczytać najszybciej
anyway...
Rozdział 13
W jednym z pokojów pałacu królewskiego w Rentharze, rozległo się pukanie do drzwi. Do komnaty księżniczki weszła lekko przygarbiona, starsza kobieta z pociągłą twarzą, bez wątpienia służąca. Popatrzyła na twarz pogrążonej we śnie dziewczyny i jak robiła to codziennie, podeszła do okna, żeby odsłonić kotary i wpuścić do środka trochę światła i świeżego powietrza.
Było już prawie południe. Kiedy ciepłe promienie słońca musnęły twarz księżniczki, ta zmarszczyła brwi i otworzyła oczy. Odrzuciła na bok pierzynę i usiadła, przyglądając się pokojówce.
- Dzień dobry Rebecco – powiedziała księżniczka, uśmiechając się.
- Nie taki dobry, panienko – służąca ukłoniła się na tyle, na ile pozwalał jej artretyzm
- A czemuż to? – zapytała Natasha, starając się, żeby w jej głosie dźwięczała ciekawość. W głębi duszy jednak przeczuwała co służąca ma na myśli
- Ludzie gadają, że rano znaleziono jakichś dwóch nieżywych mężczyzn w alejce niedaleko zamku. A i ktoś napadł na strażnika, co to w nocy bramy miasta pilnował. – stwierdziła pokojówka. Księżniczka udała grymas obrzydzenia na twarzy i dała jej kontynuować – Aż strach teraz na ulice wyjść, panienko. Za moich czasów takie rzeczy się nie działy.
- Dziękuję za troskę Rebecco – Natasha uśmiechnęła się niewinnie. – Będę ostrożna. A teraz, możesz już odejść
- Zanim zapomnę, Jego Wysokość oczekuje panienki w sali obrad. – odrzekła służąca, po czym ukłoniła się i wyszła z pokoju, zostawiając księżniczkę samą, z wyrazem głupkowatego zdziwienia na twarzy.
Czego on może ode mnie chcieć? – pomyślała, z ociąganiem wstając z łóżka. Nocna eskapada najwyraźniej dawała jej się we znaki. Przeciągnęła się i mimowolnie spojrzała w kąt pokoju. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach na samą myśl o szarych oczach demona, który zeszłej nocy czekał na nią właśnie tam.
Ubrała się szybko, narzucając na siebie, nie rzucającą się w oczy suknię i kilka drobiazgów ze szkatułki z biżuterią. Niedbale rozczesane włosy spływały jej po ramionach. Stanęła przed lustrem, uśmiechając się sama do siebie.
Ojciec wielokrotnie strofował ją, że niektóre służące w zamku ubierają się schludniej niż ona. Jednak księżniczce to nie przeszkadzało. Miała własne zdanie na temat estetyki i w gruncie rzeczy lubiła robić ojcu na złość.
Natasha zebrała się w sobie i wyszła na korytarz. Szła ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy i odpowiadała ledwie skinieniem głowy na pozdrowienia służących. Kiedy doszła do wielkich, marmurowych schodów naszła ją ochota, żeby zjechać po poręczy. Odrzuciła jednak ten pomysł i znów przywołała na twarz sztuczny uśmiech.
U podnóża schodów rozciągał się kolejny długi korytarz. Księżniczka wiedziała, że podążając nim, trafi przed drzwi sali obrad, w której król wraz z dwunastoma przedstawicielami różnych stanów społecznych omawiał sprawy wagi państwowej. Oczywiście rada była tylko na pokaz. Jeśli któryś z jej członków przeciwstawiał się woli władcy, w najlepszym razie tracił posadę. W najgorszym głowę.
Natasha podążała przez chwilę korytarzem, skąpanym w smugach światła, wlewających się do środka przez kolorowe witraże. Kiedy doszła do wielkich, dębowych drzwi, zawahała się. Nie wiedziała czego ojciec może od niej chcieć, ale miała przeczucie, że to nie może być nic dobrego.
W końcu jednak zapukała. Służący otworzył jej drzwi od wewnątrz i wpuścił ją do środka.
Król siedzący na szczycie prostokątnego stołu odprawił go gestem ręki, po czym przeniósł badawcze spojrzenie na swoją córkę.
- Wzywałeś mnie ojcze? – zaczęła Natasha, trochę zbyt formalnym tonem
Król skinął głową i wskazał na miejsce naprzeciw siebie.
- A gdzie twoja rada, ojcze? – zapytała księżniczka, w szczególnie ironiczny sposób akcentując przedostatnie słowo.
- Obrady skończyły się kiedy jeszcze spałaś. – odparł Siegfried – Ubolewam nad twoją absencją, zwłaszcza, że traktowały one w głównej mierze o twojej osobie.
Natasha zamaskowała zdziwienie i ciekawość przemyślnym uśmiechem i dała znać królowi, żeby kontynuował.
- Wychodzisz za mąż. Jeszcze w tym tygodniu – stwierdził władca, tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Błękitna flaga, przedstawiająca miecz i parę białych skrzydeł, falowała na końcu proporca, przytwierdzonego do ściany bezimiennej twierdzy. Łańcuch górski Lorn Eihern rzucał złowrogi cień na budowlę, w której aktualnie stacjonowały oddziały Zakonu Świętego Ostrza.
Wokół zamku rozciągało się pole, zapełnione namiotami żołnierzy i naprędce postawionymi drewnianymi budynkami. Ludzie przemieszczali się w każdą stronę, jak mrówki. Każdy tu miał swoje własne poglądy i zadania, ale wszyscy złączeni pod sztandarem Najwyższego z Bogów, znanego pod imieniem Velid, przelewali krew w imię wyższych ideałów.
Jednak ich ostatecznym celem było zniszczenie Władcy Chaosu. Kogoś kto ucieleśniał najstraszliwsze zło tego świata. Tak przynajmniej sądzili.
Jeden z żołnierzy w ledwo co wypolerowanej zbroi wychylił się ze swojego namiotu. Górujący nad obozem łańcuch górski nie wzbudzał w nim strachu. Służył Bogu i on dawał mu siłę.
Nagle na oficera spłynął wielki cień. Mężczyzna zaskoczony spojrzał w górę, przysłaniając oczy dłonią i uśmiechnął się sam do siebie. Na tle jaskrawej tarczy słońca rysowały się sylwetki powracającego z misji oddziału bojowych wyvernów.
c.d.n.
-
Jak zwykle fajne, acz tym razem o wiele krótsze... A szkoda, bo Twój styl jest naprawdę świetny... Cóż mam dodać, szkrob dalej XP Aaaa...nie wiem, czy o to Ci chodziło, ale ze wszystkich postaci najbardziej jestem ciekaw informacji kostuchy :P Wchodzi to w grę?
-
najbardziej jestem ciekaw informacji kostuchy Wchodzi to w grę?
eee.... Nie no, pewnie wchodzi w grę.... z tym że nie zabardzo jażę co ty masz na myśli isząc kostucha. Ja tu jestem prosty chłopak ze wsi, nie znam się na aluzjach, metaforach i innych skomplikowanych terminach....
eee.... bo jeśli ci chodzi o wysłanniczkę śmierci, co kosę dzierży w prawicy swojej, to wiedzieć musisz, że ona jest nieodzownym elementem pewnej dziewczyny o szarych demonicznych oczach, która to dziewczyna i tak niedługo się pojawi.
Jeśli nie to weź wyrażaj się jaśniej, co? :F
-
Ciekawie piszesz i masz fajny styl, a każdy kolejny rodział utwierdza mnie w przekonaniu, że masz talent. ^_^
A tak w ogóle najchętniej poczytałabym coś o Białym albo o Natashy (ten ślub mnie zupełnie zaskoczył^^) Hm... ale właściwie to bez różnicy.
-
Gotcha. Udało mi się napisać kolejny rozdział w przeciągu dziesięciu dni. Niezły czas, nie? :F
Życzę miłej lektury, w każdym bądź razie i zapraszam do komentowania.
Rozdział 14
Kilkaset par uzbrojonych w szpony łap uderzyło o ziemię mniej więcej w tym samym czasie. Wyverny złożyły skrzydła i przysiadły, pozwalając jeźdźcom zejść z siodeł. Na czele stawki wylądował największy z jaszczurów. Jego żółte, gadzie oczy błyszczały w oczodołach, a ciało pokrywała specjalnie dla niego wykuta zbroja, która co prawda obniżała swobodę ruchów, ale znacznie podwyższała skuteczność w walce.
W końcu tego wyverna dosiadał dowódca, na którego stratę Zakon Świętego Ostrza nie mógł sobie pozwolić.
- Generalne Kreuz! – do dowódcy podbiegł zdyszany żołnierz – Oczekują pana na zamku! Jak najszybciej!
Mężczyzna podniósł przyłbicę hełmu i przez chwilę przyglądał się podwładnemu swymi zielonymi oczyma. Po chwili kiwnął głową i odprawił go gestem ręki. Żołnierz zasalutował i oddalił się pośpiesznie.
Kreuz zsunął się z siodła i przekazał lejce jednemu ze swoich podkomendnych, a sam nie śpiesząc się, kroczył w stronę aktualnej siedziby dowodzenia Zakonu. Zbroja płytowa, którą miał na sobie, pobrzękiwała przy każdym kroku.
Generał szedł spokojnie. Był praktycznie pewien, że misja zakończyła się sukcesem. Plan był dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, a on sam osłabił Władcę Chaosu, zatapiając lancę w jego ciele. Uśmiechał się na samą myśl, że kiedy tylko przekroczy próg komnaty, w której mieścił się punkt dowodzenia, usłyszy pomyślne wieści.
Velid czuwał nad zakonem. Bez dwóch zdań.
Kiedy jeden z podwładnych otworzył Kreuzowi bramę zamku, ten przyśpieszył kroku. Odgłos rytmicznie stawianych stóp odbijał się od ścian, kiedy przechodził przez kilka mniejszych komnat.
W końcu jednak stanął przed drzwiami upragnionej sali. Zdjął hełm z głowy. Serce zabiło mu mocniej, ale bez wahania pchnął ciężkie drzwi.
Znalazł się w dużym pomieszczeniu, które kiedyś pełniło rolę sali tronowej. Teraz jednak wszędzie stały stoły zawalone papierami, a wokół kręciło się kilku ludzi, zajętych planowaniem następnych posunięć militarnych.
- Witaj Wilhelmie. – w progu przywitał go starszy, zarośnięty jegomość, z błękitnymi oczami, które iskrzyły się pod krzaczastymi brwiami. Mężczyzna uśmiechał się, choć Kreuzowi, ten uśmiech wydawał się nieco sztuczny.
Generał uścisnął prawicę mężczyzny i zapytał bez ogródek
- Po co zostałem wezwany, Ivanie?
- Misja się nie powiodła – uśmiech spełzł z twarzy mężczyzny. Mówił teraz z grobową powagą w głosie. Gleavis nie żyje, a Alice została wzięta do niewoli...
„...Za twoim przyzwoleniem, chciałbym zatrzymać ja dla siebie...” – te słowa odbijały się echem w umyśle Alice, kiedy się obudziła. Spodziewała się, że będzie zwisać przykuta łańcuchami do ściany lochu lub obudzi się na stole operacyjnym podczas jakiegoś demonicznego eksperymentu.
Jednak ze zdziwieniem stwierdziła, że kiedy była nieprzytomna, ktoś ułożył ją na miękkim łóżku.
Otworzyła oczy, ale zamiast obskurnego, pełnego szczurów lochu, zobaczyła przestronną komnatę, której dziwny wystrój kontrastował z surowością kamiennych murów. Na ścianach wisiało kilka portretów, zachwycających dokładnością wykonania, a na ziemi rozciągnięty był dywan. Stół stał na środku pomieszczenia, a kilka szafek porozrzucano przy ścianach. Uwagę przykuwało wielkie lustro, z którego na łóżko spoglądało odbicie zdezorientowanej kobiety. Zadziwiające było jednak to, że w komnacie każdy mebel był wykonany w połowie z czarnego i białego drewna. .
Alice odetchnęła z ulgą, widząc, że w pobliżu nie ma żadnych łańcuchów, ani narzędzi tortur.
Nagle poczuła zimny dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. Odruchowo spojrzała przed siebie i zamarła z przerażenia
Tuż obok łóżka zmaterializował się białowłosy mężczyzna z rękoma skrzyżowanymi na piersi.
- Wreszcie się obudziłaś – stwierdził Biały spokojnie
- Co ze mną teraz zrobisz? – zapytała kobieta łamiącym się głosem. Odruchowo próbowała odsunąć się jak najdalej od mężczyzny.
- Wypuszczę cię... – Biały wzruszył ramionami. Jego czerwone oko błysnęło i zajrzało w umysł czarodziejki - ...droga Alice
Kobieta czuła, że to musi być jakiś podstęp.
- Nie wierzę ci, sługusie zła! – wrzasnęła, przypominając sobie że rozmawia z kimś, kto bez wahania zabił jej przyjaciela.
- Moja droga – Biały uśmiechnął się i kontynuował spokojnym tonem – Lepiej być sługusem zła, niż kukiełką w rękach boga.
- Mów co chcesz. Velid cię zniszczy. Dobro zawsze zwycięża!
- Dobro? – Biały spojrzał na nią z ukosa – Palenie na stosach setek niewinnych ludzi, tylko dlatego, że mieli inne poglądy niż Zakon uważasz za dobre? Grabienie miast i wiosek, żeby mieć pieniądze na zbrojne wyprawy, służy wyższym ideałom? Bardzo interesujące, panno Alice.
Kobieta prychnęła i spojrzała na rozmówcę ze szczerą nienawiścią
- Metody Zakonu może nie zawsze są godne pochwały, ale my nie wyrywamy ludziom serc – rzekła, z pogardą w głosie
O dziwo, na Białym nie zrobiło to wrażenia. Kontynuował, jakby mówił do uczennicy, która nie zrozumiała tematu ostatniej lekcji.
- Teraz już nie – mężczyzna wzruszył ramionami – ale wież mi, że nie takie rzeczy Zakon praktykował za moich czasów..... Zresztą to nie ja zabiłem twojego przyjaciela.....
Biały podszedł do wielkiego lustra, a Alice zamarła przerażona tym co zobaczyła. W zwierciadle nie odbijała się białowłosa postać. Zza przezroczystej tafli na kobietę spoglądały na błyszczące, czerwone oczy demona w ludzkiej postaci, spowiniętego połami czarnego płaszcza. Jego smoliste włosy opadały na twarz, a skóra gdzieniegdzie była przypruszona łuskami. Demon w lustrze ukłonił się i posłał jej złowieszczy uśmiech.
Natasha podążała ulicą, skąpaną w mroku nocy. Znowu wymknęła się z zamku, chociaż tym razem zrobiła to tylko po to, żeby na czymś wyładować frustrację. Kopnęła walający się po drodze kamień i skręcił a w boczną alejkę.
Co on sobie myśli do jasnej cholery? – pomyślała, czując, że jej złość miesza się ze zdziwieniem. Nagła decyzja króla zupełnie zbiła ją z tropu. Najbardziej jednak irytował ją fakt, że jej ojciec tłumaczył cały ten ślub „listem od dawnego znajomego”.
Natasha szczerze wątpiła w prawdziwość tłumaczenia ojca, ale nawet jeśli było ono prawdziwe, kto mógł mieć tak wielki wpływ na władcę Portharu?
Dziewczyna jednak nie miała czasu na dalsze rozmyślania. Kiedy znalazła się na małym placyku przed Karczmą pod Dziką Różą, z zadumy wyrwał ją szczęk uderzających o siebie ostrzy.
Kilku gapiów otaczało dwie walczące ze sobą postacie. Natasha bezwiednie otworzyła usta ze zdziwienia. Rozpoznała obydwu walczących – Elin pojedynkował się z Deamenem
- Jak już skopię ci tyłek to sobie odpuścisz? – zapytał demon, unikając cięcia długiego miecza, Elina
Chłopak w odpowiedzi ciął z impetem z góry. Skrytobójca zablokował atak pazurami, które wysunęły się z jego czarnej, dwemerytowej rękawicy. Kilka iskier posypało się z uderzających o siebie broni. Elin nie tracąc czasu, zaatakował jeszcze raz. Deamen odskoczył do tyłu. W powietrzu obrócił się głową w dół, opierając jedną rękę o podłoże odbił się i wylądował na lekko ugiętych nogach
- Przestań uciekać i walcz jak mężczyzna! – ryknął Elin, czując, jakby walczył z cieniem.
- Oczywiście – Deamen wzruszył ramionami – Powalczymy na poważnie gdy przestaniesz uderzać jak pięciolatek z drewnianym mieczykiem.
Obelga odniosła pożądany skutek. Chłopak z okrzykiem wściekłości na ustach naparł na zabójcę. Ten uchylił się i zaciśniętą pięścią walnął Elina w twarz. Wybity z rytmu chłopak nie mógł zablokować pazurów, które rozcięły mu podbrzusze. Rana nie była jednak głęboka. Ostrza przecięły nie wiele więcej niż materiał białej koszuli Elina. Chłopak czuł, że demon się z nim bawi.
Zanim młodzieniec złapał rytm, skrytobójca ponownie zaatakował. Elin odruchowo zablokował i ich ostrza spotkały się w zwarciu. Chłopak dopiero z takiej odległości dostrzegł, że oczy Deamena jarzą się nienaturalnym blaskiem. Demon spojrzał na niego chłodno i odepchnął od siebie.
Elin utrzymał równowagę i pewnie chwytając miecz przy prawej nodze, ciął od dołu. Zabójca wykręcił się w piruecie, unikając spotkania z ostrzem i korzystając z chwili nieuwagi przeciwnika podciął go kopniakiem. Elin upadł na ziemię. Chciał wstać, ale poczuł trzy czarne ostrza, przystawione do gardła....
c.d.n.
-
Skomentuję to krutko kilkoma słowami: Finally some action. Kolejny dobry fik. Trzymaj tak dalej ya??
-
Świetny kawałek, przeczytałam go z przyjemnością, fajnie opisałeś pomieszczenie, lubię Białego i w ogóle podoba mi się sposób w jaki piszesz. :)
-
Podobnie jak moi przedmówcy również przeczytałam z zainteresowaniem.
-
Yummm... coś tam buczałeś, że nie dotrzymujesz tempa? Teraz będziesz mógł odsapnać, wiesz? Zresztą wyjaśnie, gdy dołącze kolejny fragment Wielkiej Wojenki.
Fik perfect, m8! Cieszę sie, gdy widzę, że ktoś wykorzystuje swój talent w taki sposób :) Continue...
-
damn..... dwa miesiące przerwy między kolejnymi rozdziałami nie są specjalnie pocieszające. W sumie to ewidentnie moja wina, bo po prostu nie chciało mi się nic pisać przz jakiś czas.... No ale nic to, zamieszczem kolejny rozdział i mam nadzieję, że 12 251 znaków was usatysfakcjonuje :F
Rozdział 14
Elin nie mówił nic. Patrzył na swojego przeciwnika wzrokiem pełnym nienawiści i czekał aż czarne pazury rozharatają mu krtań.
Nagle skrytobójca uchylił się i odskoczył do tyłu. Elin nie wiedział co się dzieje, dopóki nie zobaczył, że dwa shurikeny wbiły się w mur gospody, wydając przy tym metaliczny odgłos. Gdyby Deamen nie odskoczył do tyłu, gwiazdki na pewno by go trafiły.
- Czy wam już zupełnie rozum odjęło?! – wrzasnęła Natasha podchodząc nerwowym krokiem do leżącego na ziemi chłopaka.
- I jak zwykle Natasha popsuła całą zabawę.... – odezwał się jeden z gapiów.
- Zamknij się Flint! – dziewczyna rzuciła mu mordercze spojrzenie – Mam jeszcze kilka takich gwiazdek przy sobie. I dlaczego do jasnej cholery tych dwóch chciało się nawzajem pozabijać?!
Tym razem odpowiedziała Gloriana, która stała obok Flinta i również uważała, że pojedynek byłby o wiele ciekawszy, gdyby nie pojawiła się Natashy.
- Wiesz jak to Elin – dziewczyna wzruszyła ramionami – Znowu zaczął pieprzyć o honorze i że.... jak ty powiedziałeś Elin?
- ....że musi wymazać plamę na honorze i że jego plama jest zdumiona... albo może duma splamiona? Coś w tym guście – dokończył za nią Torn i uśmiechnął się, pokazując wachlarz prawie-białych zębów.
- Nic nowego, nie? – stwierdził Flint, wzruszając ramionami. – Myśleliśmy, że znowu Elin skopie tyłek przeciwnikowi, ale się ciekawie zrobiło, to nie chcieliśmy im przerywać.
- Jesteście chorzy – stwierdziła Natasha i poczuła, że ktoś kładzie jej rękę na ramieniu. Odwróciła głowę, a jej oczy spotkały się z poważnym spojrzeniem Elina
- To moja walka – powiedział szorstko – Nie wtrącaj się.
Chłopak odszedł od dziewczyny z wyrazem grobowej powagi. Wiedział, że w tym pojedynku jest skazany na klęskę, ale wolał porażkę, czy nawet śmierć od takiego upokorzenia.
Elin uśmiechnął się sam do siebie. Zawsze chciał zginąć w walce. Co prawda niezupełnie o taką śmierć mu chodziło, ale nie można mieć wszystkiego....
- Zakończmy to raz na zawsze, gnojku – krzyknął Elin, wskazując czubkiem miecza na przeciwnika
Chłopak chwycił oburącz za rękojeść i trzymając broń przy nodze, natarł na demona.
Skrytobójca przybrał postawę obronną. Z początku nie chciał zabijać Elina, ale teraz było mu to obojętne. W końcu jedno ludzkie życie mniej, czy więcej nie zrobi nikomu różnicy....
Metaliczny dźwięk odbił się od ścian kamienic, otaczających placyk. Ostrza obydwu walczących spotkały się.
Elin odskoczył i obracając się, wyprowadził cięcie z góry. Deamen zablokował atak i chciał wyprowadzić kontrę, ale nie zdążył..
Rozległ się nienaturalny, rozdzierający uszy wrzask. Skrytobójca poczuł, że w jego ciało uderza fala energii. W jednej chwili nogi oderwały się od podłoża i zabójca z impetem uderzył o ścianę karczmy pod Dziką Różą. Jego twarz wykrzywił grymas bólu, kiedy odbił się od kamiennego muru i upadł na kolana.
Przez chwilę pociemniało mu przed oczami, ale pomimo oszołomienia zdołał dostrzec, że Elin przeżył podobne spotkanie z solidną ścianą.
Deamen rozejrzał się, poszukując wzrokiem źródła fali, która pchnęła go na ścianę. Nie musiał szukać daleko. Oczy wszystkich gapiów były zwrócone w stronę Natashy, która dyszała ciężko z wściekłości. Jej oczy błyszczały, a w naelektryzowanym powietrzu wokół jej ciała co chwilę iskrzyły się wyładowania energii magicznej.
- Tobie chyba naprawdę na mózg padło, Elin – Wrzasnęła do chłopaka, który zupełnie nie wiedział co się dzieje – Nie dam ci się zabić z powodu pieprzonego honoru i wybujałej dumy.
Nastała chwila kłopotliwej ciszy. Gapie odsunęli się od Natashy, chyba w obawie przed następnym atakiem furii. Elin czuł się głupio, a plamki powidoku przed oczyma nie dawały mu skupić myśli. Przyjaciele księżniczki stali z otwartymi ustami, nie za bardzo wiedząc co powiedzieć.
W końcu Natasha uspokoiła się, a jej oczy straciły złowrogi błysk. Spojrzała niepewnie na swoich kamratów, oczekując że któryś w końcu przerwie atmosferę napiętego milczenia.
- Wreszcie rozumiem dlaczego nikt cię nigdy nie podrywa – Flint podrapał się po nosie i uśmiechnął zawadiacko
- Mogłabyś mnie tego nauczyć, co Natasha? – zapytała Gloriana – Może wtedy ten dupek Flint by się ode mnie odczepił?
- Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz, moja droga – stwierdził Flint i z uśmiechem na ustach uszczypnął ją w pośladek. Kiedy go spoliczkowała, uśmiechnął się jeszcze szerzej
Natasha pokręciła głowę i uśmiechnęła się w duchu. Nieważne co by się nie działo, jej przyjaciele się nie zmienią. Za to ich uwielbiała
Elin pozbierał się z ziemi i trochę zażenowany dołączył do towarzystwa. Natasha rzuciła jeszcze tylko krótkie spojrzenie na mur karczmy i stwierdziła, że Deamen zniknął, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów. Ale teraz to było nieważne.
Natasha nie zdawała sobie sprawy, ze z jednego z dachów obserwują ją błyszczące szare oczy, należące do postaci ukrytej w mroku nocy. Rhea oglądała całe zajście od dłuższego czasu, analizując potencjalne zagrożenia i utrudnienia dla jej misji. Ludzie, którzy otaczali księżniczkę nie stanowili żadnej przeszkody. Jeśli będzie taka potrzeba, zostaną wyeliminowani. Królewska córka posiadała w prawdzie talent magiczny, na który Rhea będzie musiała wziąć poprawkę przy wykonywaniu zadania, ale to tylko ułatwi sprawę.
Jedyną przeszkoda zdawał się być półdemon, który towarzyszył księżniczce. Jego styl walki wydawał się jej znajomy, ale Rhea nie wiedziała o nim nic poza jego imieniem. Wiedziała natomiast, że szybka anihilacja Deamena, to priorytet najwyższej wagi.
Dziewczyna popatrzyła jeszcze raz w stronę Dzikiej Róży i zeskoczyła z dachu, bezszelestnie lądując wewnątrz ciasnej alejki. Włożyła ręce do kieszeni szaty i znikła w ciemności, niosąc za sobą słodki zapach śmierci...
Szum spienionej wody dudnił między skałami wyrastającymi z ziemi niczym kły. Przypływ jak co noc wdzierał się głęboko w ląd, niosąc ze sobą szczątki statków, które zatonęły w tej zdradliwej okolicy. Księżycowa łuna odbijała się od falującej tafli wody, jakby ostrzegając zbłąkanych podróżnych przed zapuszczeniem się zbyt blisko brzegu tej wyspy. Wyspy, która była oddalona od cywilizacji na tyle, że rzadko kto wiedział o jej istnieniu. Wyspy, na której wznosiła się twierdza Rosenedge – dom Gildii Skrytobójców...
Jasnowłosa elfka stała na zachodniej ścianie fortecy i oparta o kamienny mur, wpatrywała się w nieboskłon. Ciemne chmury, zasłaniające gwiazdy, wprawiały ją w ponury nastrój.
- Piękna noc, prawda Anathea? – dziewczyna odwróciła się i zobaczyła za sobą mrocznego elfa o długich, srebrzystych włosach i ciemnej karnacji.
- Masz chyba trochę inne poczucie piękna niż ja, Sairoh – elfka uśmiechnęła się obojętnie, nie odrywając wzroku od zasłony chmur, spowijającej niebo.
- Pewnie masz rację – stwierdził elf - ale o tym możemy porozmawiać kiedy indziej. Teraz musisz iść. Mistrz cię wzywa
Anathea spojrzała na niego pytająco. Elf w odpowiedzi tylko uśmiechnął się tajemniczo i gestem pokazał jej, że powinna jak najszybciej spotkać się z Mistrzem Gildii.
Dziewczyna próbowała wyczytać coś z uśmiechu za którym ukrył się Sairoh, ale nigdy nie była dobra w odczytywaniu emocji innych. Pogrążona w myślach podążyła na spotkanie ze swoim przełożonym.
Zeszła po przytwierdzonych do muru drewnianych schodach. Ostatnie pięć stopni pokonała skokiem, lądując na zachodnim skraju dziedzińca, wyłożonego kamiennymi płytami. Przeszła kilka kroków i chwilę wodziła palcami po ścianie fortecy. Kiedy znalazła już właściwy kamień, popchnęła go. Coś kliknęło wewnątrz muru i rozległo się ciche chrobotanie uruchamianego mechanizmu, który otworzył drzwi do ukrytego korytarza, całkowicie spowitego ciemnością.. Anathea bez wahania postąpiła kilka kroków naprzód i zagłębiła się w czeluść przejścia.
Oczywiście twierdza Rosenedge miała bramę, ale korzystanie z niej groziło w najlepszym razie śmiercią. Większość głównych korytarzy była naszpikowana różnego rodzaju pułapkami, sprawiając że infiltracja zamku dla kogoś z zewnątrz była praktycznie niemożliwa.
Skrytobójcy poruszali się siecią ukrytych przejść, którymi bez większych trudności można było dotrzeć do każdego zakamarka Rosenedge.
Elfka pewnie podążała skąpanym w mroku korytarzem. Skręciła kilka razy i ręką zdjęła z twarzy pajęczynę, o którą przez przypadek zahaczyła. Ciemne i wilgotne korytarze o których istnieniu wiedziała tylko garstka ludzi z reguły nie należały do najczystszych miejsc na ziemi.
Po przejściu kolejnego sporej długości odcinka, Anathea zatrzymała się.
To tu, pomyślała i pchnęła jeden z kamieni, wprawiając w ruch kolejny mechanizm. Ukryte drzwi rozsunęły się i już po chwili elfka postawiła stopy na czerwonym dywanie, zdobiącym komnatę Mistrza Gildii.
Wampir siedzący za biurkiem oderwał wzrok od trzymanego przez siebie kawałku pergaminu i spojrzał na Anatheę. Jego usta wykrzywiły się w formalnym uśmiechu, ukazując biel kłów.
- Proszę siadać, panno Ashkevroon – wampir wskazał na krzesło naprzeciw siebie. – Rozumiem, że przesyłka została dostarczona?
Elfka usiadła i skinęła głową
- Książę Edgar jest bardzo zadowolony z przebiegu sprawy i stwierdził, że zastanowi się zastanowi się nad premią dla Gildii.
Mistrz wrócił do przeglądania pisma trzymanego w dłoni. Kilka razy przebiegł wzrokiem po powierzchni pergaminu i niedbałym gestem ręki nakazał elfce kontynuować
- Nikt z otoczenia księcia, ani tym bardziej sam Edgar nie mają pojęcia jakie są prawdziwe intencje Gildii. Wszystko przebiega zgodnie z planem
- Dobrze.... – stwierdził wampir i nie odrywając wzroku od pisma, które trzymał, drugą ręką przysunął elfce zwinięty pergamin, opieczętowany emblematem róży i sztyletu – Następna misja zacznie się kiedy tylko Deamen wróci do twierdzy
Anathea wzdrygnęła się na sam dźwięk tego imienia. Nie wspominała dobrze działania u boku Deamena i miała cichą nadzieję, że nie będzie musiała przebywać więcej w jego towarzystwie. I nie chodziło tu tylko o wrodzoną niechęć elfów do demonów, ale o coś znacznie bardziej osobistego.
Dziewczyna niechętnie wzięła do ręki zwój i rozwinęła go. Na jej twarz mimowolnie spłynął wyraz zdziwienia.
- Z całym szacunkiem, panie – elfka popatrzyła na wampira znad trzymanej przez siebie kartki – ale Deamen nie jest chyba kimś kto powinien pracować dla Zakonu Świętego Ostrza. Oni nie pałają zbytnią sympatią do demonów.
- Prawdę powiedziawszy... – Mistrz skierował wzrok na Anatheę i przywdział tajemniczy uśmiech – Deamen jest chyba jedyną osobą z Gildii zdolną wykonać to zadanie.
Alice obudziła się zdezorientowana. Szybko usiadła na łóżku i rozejrzała się nerwowo po pokoju. Dopiero po chwili uświadomiła sobie gdzie się znajduje.
Dziwne, ale mimo braku okien i jakiegokolwiek innego oświetlenia, w pokoju było jasno jak za dnia. Alice pomyślała, ze to na pewno robota jakiegoś skomplikowanego uroku. Sama była całkiem wprawnym magiem, ale to miejsce całe aż pulsowało energią magiczną.
Kobieta przerwała jednak rozmyślanie, kiedy uświadomiła sobie, że stół stojący na środku komnaty jest zastawiony różnymi wytrawnymi potrawami. Wstała z łóżka i dopiero teraz przypomniała sobie o uczuciu głodu. W końcu nie miała w ustach nic od dłuższego czasu.
To na pewno jakaś sztuczka, pomyślała doszukując się czegoś podejrzanego w przygotowanym posiłku, jedzenie na pewno jest zatrute
Jej uwagę przykuł mały kawałek pergaminu, oparty o świeczkę, która tliła się białawym płomieniem.
„Gdybym chciał cię zabić, już byś nie żyła”
Treść liściku trochę zbiła ją z tropu, ale dla pewności postanowiła nie ryzykować.
Spojrzała w górę, skupiając wzrok na obrazach zawieszonych na ścianach komnaty. Podczas pobytu w pokoju Białego ani razu nie zwróciła uwagi na to co przedstawiają. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z dokładności i misterności ich wykonania.
Na zdecydowanej większości płócien dominowała postać młodej kobiety. Każdy szczegół jej ciała, twarzy, włosów był tak dokładnie oddany, że zdawało się, że nieznajoma zaraz uwolni się z drewnianych ram. Alice miała nieodparte wrażenie, że autor obrazu darzył tą kobietę czymś więcej niż sympatią.
Czarodziejka prześledziła wzrokiem następne płótna, zatrzymując się na dopiero na siódmym z kolei. Wewnątrz drewnianych ram odgrywała się całkiem przyjemna scena. Nieznajoma, która była tematem poprzednich dzieł, znajdowała się w nieco obskurnym pokoiku, trzymana w objęciach mężczyzny niewiele starszego od niej samej. Mimo że para nie mieszkała specjalnie dostatnie, oboje wyglądali na szczęśliwych samym faktem wzajemnej bliskości.
Po chwili przyglądania się mężczyźnie na obrazie, Alice otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Co prawda jego włosy były kasztanowe, a twarz zdawała się młodsza niż obecnie, ale człowiekiem na obrazie bez wątpienia był Biały.
W głowie czarodziejki pytania bez odpowiedzi mnożyły się z każdą sekundą. Kim była ta kobieta? Jakie uczucie tliło się między nimi? Co sprawiło, że Biały został sługusem zła?
Alice szybko przebiegła wzrokiem po następnych dziełach. Nie były one już takie pogodne jak poprzednie i dało się wyczuć zmianę stylu malarza. Dokładne i łagodne wcześniej linie zostały zastąpione przez ostre i nerwowe pociągnięcia pędzla. Płótna również przedstawiały młodego mężczyznę, tym razem ślęczącego nad dziwnymi księgami i odprawiającego jakieś nieznane czarodziejce rytuały. Człowiek na obrazie wyglądał jakby umarł za życia. Jego zapadnięte policzki i zaczerwienione oczy świadczyły o dużym niedoborze snu, a na sam widok rytuałów, którymi mężczyzna się zajmował, czarodziejce cierpła skóra.
Ostatnie dzieło sprawiło, ze mimowolnie cofnęła się kilka kroków do tyłu. W Alice wpatrywało się złowrogo wielkie, czerwone oko, zamknięte w ramach z czarnego drewna. Czarodziejka szybko odwróciła wzrok i poczuła, że fragmenty układanki w jej umyśle powoli zaczynają układać się w logiczną całość
A więc Biały był kiedyś normalnym człowiekiem. Coś jednak skłoniło go do tego, żeby poświęcić kochaną przez siebie osobę w imię okiełznania demonicznej mocy. Z każdą chwilą Alice pałała do Białego coraz większą nienawiścią. Jak to możliwe, żeby ktokolwiek mógł być tak podły?
Czarodziejka coraz bardziej chciała się stąd wydostać. Jakby na życzenie, kiedy odwróciła głowę zobaczyła biało-czarne drzwi o solidnych zawiasach. Alice niepewnie podeszła do nich i po chwili wahania nadusiła klamkę. Drzwi uchyliły się, nie wydając przy tym najmniejszego skrzypnięcia. Kobieta wzięła kilka głębokich oddechów i wysunęła się na korytarz, czując jak w jej umyśle powoli rodzi się iskierka nadziei.
c.d.n
-
Cudnie! Przyznaje, że opłacało sie czekać na coś o takim poziomie :D Gdybyś tylko zechciał pisać częściej, to wszystko byłoby miodzio :) A tak, to muszę czekać, wlepiajac smutny wzrok w brak aktualizacji :P
-
Świetnie się czyta nic dodać nic ująć. :)
-
Właśnie skończyłem czytać a czyta się bardzo szybko. Fabuła wciąga, głównie za sprawą specyficznego (momentami rzeczywiście mrocznego) klimatu i głównego bohatera (tak, postać Deamena udała Ci się ponadprzecięnie). Po zamachu na księcia zacząłeś wprowadzać zbyt wiele wątków jednocześnie, ale wsztstko się jakoś łączy ze sobą więc jest ok.
Patrząc na datę ostatniego rozdziału zastanawiam się czy masz zamiar kontynuować jeszcze to opowiadanie. Jeśli tak to we mnie masz na pewno czytelnika :spoko:
-
Kolejne udane dzieło W_W, acz kolwiek kolejne niedokńczone. oby tego fika nie spotkał ten sam los co GT.
-
żeby nie było żadnych niedomówień. to opowiadanie mam zamiar skończyć i zabieram się za pisanie jak tylko skończę aktualną krótką formę literacką, czyli najpewniej za miesiąc... ba, możę nawet jeszcze w tym miesiącu.
-
I dobrze bo szkoda by było TAKIEGO dzieła