Pokaż wiadomości

Ta sekcja pozwala Ci zobaczyć wszystkie wiadomości wysłane przez tego użytkownika. Zwróć uwagę, że możesz widzieć tylko wiadomości wysłane w działach do których masz aktualnie dostęp.


Pokaż wątki - Ignatius Fireblade

Strony: [1]
1
Faza pucharowa / Walka Półfinałowa II: Nightmare VS Serge
« dnia: Lipca 22, 2007, 08:32:40 pm  »
Gdy poranny wietrzyk zawirował leniwie snującą się mgłą, dwie armie stanęły naprzeciwko siebie. Niezmierzone fale ludzi trwały w bezruchu, oczekując na pojedynczą komendę, która rozpocznie ich taniec ze śmiercią.
Miecze zgrzytały o tarcze, topory krzesały iskry o kamienie, cięciwy łuków skrzypiały, napinane do granic ich możliwości. Pomimo wczesnej godziny, słońce prażyło jak w najgorętsze południe. Zbroje i hełmy działały jak piec w piekarni, piekąc ciała wewnątrz siebie. Pot spływał z żołnierzy całymi litrami, zalewając oczy i nozdrza.
Jednak żaden z nich się nie poruszył. Nie wolno im było zrobić niczego bez rozkazu dowódcy. A ci stali razem z nimi w szyku, cierpiąc takie same niewygody.
Serge, młodzieniec,  przyodziany w pełną zbroję płytową i hełm, dzierżył wąskie ostrze, hartowane z jednej strony. Miecz ten, zwany kataną, został wykonany poprzez nałożenie na siebie trzech warstw metali, związanych w piekielnej temperaturze. Nic nie mogło przerwać takiego związku. Żadna siła, ani stal. Co prawda nie była to jego ulubiona broń, ale tym razem wybrał właśnie ją.
Jego przeciwnikiem był strach, zło, przyobleczone w ciało. Sam Nightmare. Istota nie nosiła zbroi, ubrana była tylko w przepaskę biodrową, podtrzymywaną przez skórzany pas. Długie włosy kolory słońca rozwiewały się na wietrze, reagując na najmniejsze ruchy powietrza. Jego jasne oczy przeczyły naturze, tak samo, jak zewnętrzne piękno. Każdy, kto bliżej poznał Nightmare’a, wiedział, że wnętrze zgniło już wieki temu. Jedynie zdeformowana ręka świadczyła o prawdziwej naturze. Przed nim, wbity głęboko w ziemię, tkwił ogromny, dwuręczny miecz, z okiem zaraz przy rękojeści.
Gdzieś w oddali zaskrzeczał kruk. Żołnierze zareagowali, jak na sygnał, ruszając do boju. Całe setki mijały dowódców, rzucając się w otwarte ramiona śmierci. Stal zgrzytała o stal, strzały cięły powietrze niczym upiorne stada ptaków. Krzyk furii, jęki ranionych i charkot umierających wypełniały okolicę. Wszystko, co mogło poddawało się instynktowi i uciekało, chcąc przeżyć.
Nagle Nightmare zaczął przemieniać się w mgłę. Niesiony wiatrem, przemieszczał się w stronę Serge’a. Gdy już był blisko, wyskoczył z obłoku, prowadząc ostrze znad głowy. Serge zablokował atak, ustawiając miecz prostopadle do uderzenia. Zetknięcie stali skrzesało fontannę iskier i spowodowało, że ziemia zadrżała.
Powierzchnia zaczynała pękać, szczeliny zmieniały się w uskoki. Odrywające się skały spadały w przepaść, niosąc ze sobą żołnierzy obu armii. Ci, w większości zajęci walką, nie zwracali uwagi na nowe, śmiertelne zagrożenie. Ludzie spadali, wciąż spleceni z sobą w bitwie. Krew brukała ziemię, jej krople leciały ku zgubie, razem z ich posiadaczami niczym czerwona mgiełka.
Nightmare spojrzał na to z obojętnością. Jego cel znajdował się tu i teraz. Żołnierze nic nie znaczyli. Za to Serge wyraźnie się podłamał. Miecz nieco opadł, jakby ramionom zabrakło sił. Usta mężczyzny otwarły się ze zdziwienia. Chwilowo się rozproszył i ten moment wykorzystał blondyn. Ciął od prawej, prowadząc ostrze na wysokości pasa. Stal przecięła pancerz przeciwnika i raniąc miękkie ciało. Niestety, zbyt powierzchownie, by zabić. Za to dostatecznie, by wybudzić z oszołomienia.
Serge okręcił się w miejscu, przysiadając. Dzięki temu mógł zaatakować ze zdwojoną siłą. Katana natrafiła na miecz Nightmare’a, zakleszczając się z nim. Potężny mężczyzna zamierzył się zdeformowaną pięścią. Jednak Serge błyskawicznie zmienił chwyt i skręcając dłonie, wyrwał miecz z rąk przeciwnika.
Blondyn zmrużył groźnie oczy, nawet nie patrząc za bronią. Zrobił krok do przodu i złapał wroga za przegub. Zaskoczony Serge nie zdążył zareagować. Nightmare pociągnął go, wyrzucając w powietrze. Wojownik zdążył tylko zamachać rękami i spadł w przepaść. Blondyn skoczył za nim, kładąc ręce przy bokach. Niczym pocisk, pomknął za wrogiem.
Wtedy To dostrzegł. Na samym dole wyzierało ogromne oko, wgapiając się w nich. Zrozumiał, że to przejście, droga do ostatecznego przeciwnika i zwycięstwa. I to Serge był bliżej. Mężczyzna leciał, mijając niemal idealnie pionowe ściany, zwężające się tym mocniej, im dalej doleciał. Jego wzrok rejestrował każdy, nawet najmniejszy odłamek skalny, wzlatujący do góry, wyrzucany siłą uwalniającego się ciśnienia. Rozżarzone do czerwoności pociski mijały ich, jakby dwie postaci nie były dość interesującym celem. Innym zagrożeniem były odłamki podłoża, spadające wraz z mężczyznami w głąb ziemi. Jednak i te nie odważyły się uderzyć w któregokolwiek z nich.
Nightmare zbliżał się do lecącego przed nim mężczyzny. Byli zbyt blisko Oka, by móc cokolwiek zmienić. Nagle blondyn dostrzegł własny miecz, wbitą w skalną ścianę. Wyciągnął rękę przed siebie i uwolniona siła nieco wyhamowała jego upadek, zmieniając kierunek ruchu. Zmierzał teraz prosto na ścianę. Wojownik złapał za rękojeść miecza, wyrywając go z uwięzi.
Serge spojrzał w górę i zobaczył przeciwnika, zbliżającego się do niego ze sporą prędkością, składając się do uderzenia. Wciąż lecąc, skręcił się, uderzając stopami o spadającą skałę. Przyjął pozycję do pchnięcia w górę. Odszukał dla stóp pewne, nie grożące utratą równowagi, oparcie i skupił się, koncentrując na jednym punkcie ciała blondyna. Gdy ten się odpowiednio zbliżył, Serge pchnął. Czas zdawał się zwalniać. Nightmare spiął się cały, wykorzystując wszystkie siły, by zmienić kierunek puszczonego w ruch ostrza. Cudem, udało się. Głownia katany przeciwnika uderzyła o płaz miecza blondyna, ześlizgując się po nim. Nightmare jednak nie przerwał uderzenia. Broń, jakby była posłuszna mu całym istnieniem, ponownie zmieniła kierunek, zmierzając prosto ku głowie Serge’a.
Nightmare uśmiechnął się, niemal widząc rozpryskującą się jak arbuz, czaszkę przeciwnika. Nie trafił. Wojownik odskoczył, lądując na innej skale, podczas, gdy ta, na której stał przed chwilą, została rozłupana na pół przez broń wielkiego mężczyzny. Nightmare stanął na jednej z połówek, bez problemu łapiąc równowagę. Serge poczuł na sobie palący wzrok niebieskich oczu, wgryzających się w niego zza zasłony włosów koloru słońca.
Poczuł, że za chwilę umrze. Jednak nie chciał poddać się bez walki. Nie pozostało wiele do Oka Bóstw. Wystarczy odbić się i polecieć w dół, zdążyć przed nim.
Nightmare, wyczuwając o czym myśli Serge, rzucił się na niego, stawiając wszystko na jedną kartę. Stal błysnęła czystą energią. Jeden cios wystarczy, by zakończyć walkę. Jednak, miast atakować, blondyn rozwiał się po raz kolejny. Zaskoczony Serge rozejrzał się, szukając celu. Jego przeciwnik znalazł się, ale za plecami mężczyzny. Silne dłonie założyły mu chwyt, niemal całkowicie unieruchamiając.
Blondyn skupił całą energię na skale pod nogami, siłą umysłu rozbijając ją na kawałki. Złożył się, znów przypominając strzałę, wypuszczoną ręką wprawnego łucznika. Ciągnął za sobą rozpaczliwie starającego się uwolnić Serge’a. Jeszcze jeden impuls energii pozwolił Nightmare’owi zbliżyć się do ściany. Blondyn poluźnił chwyt, wypuszczając już prawie zrezygnowanego przeciwnika. Przemieścił nogi na plecy przeciwnika i pchnął go z całej siły.
Serge uderzył o skalną ścianę, odbijając się od niej. Z jego ust bluznęła krew, katana wyślizgnęła z dłoni.
Nightmare odbił się od skalnego odłamka i poleciał prosto na przeciwnika, uderzając kolanami w jego plecy i dociskając do skały. Kręgosłup trzasnął, jak zapałka, hełm został zerwany z głowy, a skóra twarzy darła się o nierówności. Serge umarł, nim dane mu było wydać z siebie jęk. Skała dosłownie wyrwała mu połowę twarzy, łącznie z twarzoczaszką. Spomiędzy postrzępionych krawędzi rany wyzierała szara masa mózgu.
Blondyn zaryczał tryumfalnie, odbijając się od trupa, zmierzając prosto na spotkanie bramy do zwycięstwa. Tylko jedna postać stała na drodze do jego zwycięstwa. Jedna walka i jeden trup. Oburęczny miecz zabłysnął czystą energią. Gdy tylko Serge umarł, został pozbawiony duszy.
Nightmare był znów w pełni sił i gotów na ostateczne wyzwanie.

2
FanFik / Dwa shorty
« dnia: Maja 14, 2007, 10:12:56 am  »
Witajcie. Postanowiłem pokazać wam dwa shorty, napisane na warsztaty na pewnej stronce... Pierwszy udało mi się wygrać, a w drugich narazie walczę i utrzymuję przewagę trzech punktów nad przeciwnikami... Choć jeszcze sporo może się zdażyć.

Pora na pierwszego :]
Temat: Niebo. To dobre miejsce dla naiwnych.
Ograniczenie: 5k znaków liczonych ze spacjami, zakaz nawiązywania do jakiejkolwiek religii;

Ignatius Fireblade Pomylony pociąg

„All aboard!!”

- Kim jesteś?
Tuk, tuk.
- Gdzie jestem?
Tuk, tuk.
- Jak to, jaki ja?
Tuk, tuk.
- Jestem mną.
Tuk, tuk.
- Kim… jestem?
Tuk, tuk…

Obudził się w przeraźliwie białej, metalowej tubie, rozkojarzony, pełen sprzecznych uczuć, czując się niczym osamotniony szprot w sosie pomidorowym, zamknięty w konserwie. Mijają chwile, aż wreszcie wzrok przyzwyczaja się do jasności i dostrzega obciągnięte tandetną, czerwoną namiastką skóry siedzenia oraz wiszące pod sufitem rurki. Dopiero teraz charakterystyczny smrodek uderza z całą siłą, wżerając się w każdy por skóry czy nitkę ubrania.
Jesteś w pociągu – usłyszał głos intuicji. Ten piskliwy, najcichszy, wstydzący się tego, że istnieje. Wiesz gdzie jesteś, choć nie pamiętasz jak się tu znalazłeś.
Wspomnienia również wracają. Niczym kolejkowicze, dzielnie czekając na odpowiednią chwilę. Najwyraźniej wzrok i węch były pierwsze… Bądź, najzwyczajniej w świecie, chamsko się wepchały, jak to zmysły mają w zwyczaju.
Mężczyzna gwałtownie masuje skronie, wierci się chwilę na siedzeniu, mając wrażenie, że tajemniczy ktoś przepuszcza go przez trzynaście sal kinowych, przewijając seanse na podglądzie. Odnosi wrażenie, że jest jak marionetka, poddany woli śmierdzącego pociągiem lalkarza. Dzięki temu gniew zajmuje miejsce strachu.
Tymczasem za oknem przewijają się coraz dziwniejsze krajobrazy, a każdy zdaje się być bardziej obcy. Ludzkość wspina się na sam szczyt, budynki rosną, samochody wzbijają się w powietrze oraz jakiś uczony wynajduje lek na wszelkie zło. Jednak chwilę później, widok ulega drastycznej zmianie. Olbrzymie grzyby rozjaśniają mroki nocy. To Zagłada, krocząca przez świat, niczym forpoczta Apokalipsy, niszcząca wszystko, rzucając doskonałą rasę na kolana. Ogromne miasta w jednej chwili stają się dymiącymi zgliszczami, zielone lasy – wypalonymi zapałkami, a ludzie… Ludzi już nie było.

Z trudem odrywasz wzrok od przerażających scen i dociera do ciebie fakt, że pusty wagon stał się pełny. Twymi towarzyszami podróży stały się szkielety, ramy ludzi, którzy umierali cały czas, gdy ty patrzyłeś przez okno. Niezbyt rozrywkowi, ale przynajmniej cisi. Dziwi cię kolejna myśl, dobijająca się do głowy.
Ramy, które pozwalają utrzymać formę ale ograniczają ogromny potencjał.
Patrzysz na trupy. Śmierć potrafiła zaskoczyć. Dostrzegasz karmiące matki, mechaników, listonoszy, kochanków i szaraków, przyłapanych w wychodku.
- Zastanawiasz się, co tu robisz, prawda? – męski głos, zaprawiony lekką nutą tarcia o siebie dwóch kości, rozległ się w wagonie.
- Właściwie, to nie – Nie wiesz skąd w tobie tyle sarkazmu. – Szukałem miejsca na pieprzony piknik.
- Jaki butny – odparł głos. – Nadajesz się.
- Do czego?
- Widzisz te wszystkie ciała? – zapytał, choć góry szkieletów nawet ślepiec by namacał. – To nasz ładunek, który trzeba przewieść z jednego końca na drugi.
Słówko „nasz” zabrzmiało wyjątkowo brzydko.
Świat za oknem wciąż się przesuwał, zmieniając z upadającego w umierający, a wagony stawały się coraz bardziej wypełnione.
- Jesteśmy przewoźnikami – głos kontynuował. – Odkąd tylko pamiętam, krążymy po całym globie, prowadząc dusze do źródła.
- Taki nowoczesny Charon, tak? – zapytałeś, wciąż nie rozumiejąc, dlaczego się nie boisz. Stałeś tak pomiędzy truposzami, niczym ostatni sprawiedliwy, który przybłąkał się na gruzy Sodomy. Nie dość, że sprawiedliwy, to jeszcze głupi.
- Jednak ja też się męczę. Nie potrafię długo powozić bez odpoczynku, a teraz właśnie najbardziej go potrzebuję. Bardziej niż czegokolwiek innego.
- Tylko co mi do tego? – zapytałeś, jednak, w gruncie rzeczy, odpowiedź była oczywista.
- Zabrałem cię, choć nie był to jeszcze twój czas. Między innymi dlatego, że jesteś jak ja kiedyś… Całe wieki temu – głos sprawiał wrażenie zamyślonego.
- Co mi dasz w zamian? – Kolejne pytanie, lecz tym razem na odpowiedź trzeba było czekać dłużej.
- Wszystko, czego tylko zapragniesz – Gdy w końcu padła, poczułeś się, jakbyś trafił szóstkę w totka.
- Chcę dostać się do nieba – odpowiadasz bez namysłu. W końcu, co może być piękniejszego od miejsca w Raju?
- Niebo jest dla naiwnych – głos roześmiał się w dziwny, wręcz kościsty, sposób. Jak on tego dokonał? Nie wiadomo. – Ja mogę o wiele więcej. Uczynię cię panem świata, nieśmiertelnym władcą życia i śmierci – Kusił, grając na najczulszych strunach ego.
- Jak długo? – Dwa proste słowa, a przekazały wszystkie wątpliwości.
- Tylko do chwili, gdy odpocznę, obiecuję.
Nie jesteś pewny, czy możesz ufać temu komuś. Jednak nigdy nie należałeś do zbyt ostrożnych ludzi.
- Zgoda.
Drzwi odsunęły się z sykiem, ukazując kabinę maszynisty. Wypełniały ją przeróżne przyrządy, migające światełka i guziki. Zupełnie jakbyś znalazł się na planie jednego z odcinków Star Treka. Jednak rzeczą, która najbardziej przykuła twój wzrok była czapka kolejarska. Zupełnie taka jak na starych filmach. Bierzesz ją w ręce i z namaszczeniem nakładasz na głowę.
Nie potrafisz tylko zrozumieć jednego. Dlaczego czujesz się jak Herakles, nabrany przez Atlasa? I czy są gdzieś twoje osobiste Złote Jabłka?

--------

Teraz drugi;

Temat:
"Gdy miłość zapanuje nad nami,
szczęścia, miłości zaznacie,
żołnierze będą trubadurami,
lecz my w grobie będziemy, mój bracie..."

Ograniczenie formalne: narracja ze zwrotem bezpośrednim (ty, wy) do czytelnika.
Ograniczenie wielkościowe: 5000 znaków (liczone ze spacjami)

Ignatius Fireblade Łuna

„Gdy miłość zapanuje nad nami,
szczęścia, miłości zaznacie,
żołnierze będą trubadurami,
lecz my w grobie będziemy, mój bracie…”

Gdy twoje słowa wciąż wisiały w powietrzu, zapatrzyłeś się na horyzont. Z werandy domu można było zobaczyć niewielkie, gwałtownie zakończone urwiskiem wzniesienie i rozciągający się nieco dalej kontynent, będący dla nas niczym wieloryb dla rozwielitki. Tylko, że przed tobą wyrastały z ziemi krzyże, symbole śmierci naszych braci i sióstr, a ląd za cieśniną tonął w pożodze, rozjaśniając noc łuną płonących miast.
Nikt już nie potrzebował nadludzi, bohaterów. Pozwolili wam się zestarzeć, patrząc pobłażliwie, choć tłumiąc brutalnie każdy manifest inności. Ludzie byli zbyt zajęci walką między sobą, by zająć się nami tak, jak naprawdę tego chcieli.
- Wierzysz w to? – zapytałem.
- Nie wiem, bracie, naprawdę.
Nie ginęliśmy w bitwie, opierając się złu całego świata. Zdychaliśmy w łóżkach, krzesłach na biegunach, srając w wychodku. To było najgorsze. Odebrano nam całą godność, dając jednocześnie, jako rekompensatę, pełną akceptację. Świat nas poznał i postanowił ochraniać przed nami samymi.
- Widzisz co się stało, gdy zabrakło strachów na ludzi? – patrzyłeś, jak drapię się po upstrzonej brązowymi plamami łysinie.
Kiedyś panowaliśmy nad żywiołami, a dziś nie potrafimy zapanować nad zwieraczem – właśnie to powinni napisać na naszych nagrobkach.
- Jeszcze kiedyś nauczą się kochać – odpowiadasz, wpadając w nostalgiczny nastrój.
Jesteśmy niczym miotani po oceanie rozbitkowie. Wszędzie pełno wody, a i tak umieramy z pragnienia.
- Tu się muszę zgodzić. Tylko, że po nas dawno nie będzie już śladu.
Spoglądasz na prowizoryczny cmentarz. Leżący tam uczyli, poświęcali wszystko, by walczyć o raj na ziemi, wielu miało wkład w ratowanie świata, a teraz żarły ich robaki. Wspaniałe, wyjątkowe geny superbohaterów brały udział w zabawie, zwanej łańcuchem pokarmowym. Nareszcie zostali docenieni.
- Dlaczego nas odtrącili, bracie? – postawiłeś pytanie, które od dawna zadawał sobie każdy.
- Wciąż się boją – Wzdrygnąłeś się, jakbyś wcale nie oczekiwał odpowiedzi. – Szczerzą zęby, pokazują jak bardzo chcą nas polubić, a za plecami wsadzili do obozu koncentracyjnego, opatrzonego tabliczką „Witajcie w Raju”.
- Skoro zwalczyli „plagę mutantów”, to dlaczego nic się nie zmieniło? – zapytałeś.
- Ponieważ to nie my stanowiliśmy problem. Po usunięciu bohaterów i złoczyńców pozostali tylko ludzie. Nie powinni nigdy zbytnio korzystać z wolnej woli. To tak, jakby zostawić owce same na pastwisku. W końcu i tak zlecą w przepaść.
Nagle na horyzoncie wykwitł sporych rozmiarów grzyb. Po paru chwilach poczuliśmy ciepły podmuch. Wciąż potrafiłem postawić skuteczną barierę i tylko dlatego nie przerobiło nas na skwarki, a wyspę w parującą kupę skał.
- Czy ci idioci użyli broni jądrowej? – zapytałeś, choć odpowiedź była oczywista.
- Widzisz, kiedyś mój nauczyciel powiedział pewną mądrą rzecz – Odwróciłeś się, wyciągając szachownicę. – „Piekło to inni”. Stwierdził też, że to ludzie są dla siebie najgroźniejsi. Chwilę później pocisk jednego z oficerów śledczych zerwał mu głowę z ramion.
Skoncentrowałeś się, wysilając resztki zramolałego talentu, by ustawić pionki.
- Czyli zginiemy tutaj? – zapytałeś. Miałeś jeszcze dużo pytań, a czasu było coraz mniej.
- Najprawdopodobniej. Może nie dziś i nie jutro, ale jednak. Sami zbudowaliśmy sobie to miejsce, stając się więźniami własnych umysłów. Przykre, wiem, ale nasi przywódcy byli z tego dumni. Wtedy, gdy jeszcze smród zmian maskowała zapachowa choineczka.
Chwilę graliśmy w milczeniu. Wyjątkowo ci nie szło. Powieki opadały, zupełnie jakby były z ołowiu. Bez słowa przerwałeś grę, krzywiąc się z bólu.
- Chyba zjadłem coś przeterminowanego.
Wstałeś i wyszedłeś, a ja pomyślałem o tym, że od dawna już niczego nie jadłeś. Poderwałem się z miejsca, biegnąc za tobą. Wtedy coś strzeliło mi w kolanie i upadłem na podłogę. Nie mogłem wstać, byłem niczym zwierzę, na łapie którego zatrzasnęły się wnyki. Leżałem i patrzyłem, jak osuwasz się po drzwiach od łazienki.
Rozpacz ścisnęła moje gardło, a łzy zaczęły napływać do od dawna suchych oczu.

***

Stałem nad twym grobem, mój bracie i przyjacielu. Rozpamiętywałem, jak razem, ramię w ramię broniliśmy normalnych ludzi przed śmiercią, a oni nagradzali nas nienawiścią. Pamiętasz? Zastanawiam się jak wygląda to miejsce, gdzie mutanci trafiają po śmierci. Jest ono lepsze od tego, czy takie samo? A może nie ma raju dla nas, innych? Niebawem do ciebie dołączę, przyjacielu. Poczekaj na mnie. Razem odszukamy tych, co zbytnio się pospieszyli.
Odszukamy nasze ukochane.
Teraz położę się na werandzie i po prostu odejdę. Mam dość.

----------

Jestem ciekaw waszych opinii :)

3
Faza grupowa / Walka XLIII: Nightmare VS Sora
« dnia: Maja 07, 2007, 06:54:56 pm  »
Wulkan drżał, gotując się do wybuchu niczym zirytowany choleryk. Kamyczki toczyły się po zboczach razem z głazami, a wystrzeliwany w powietrze dym odcinał niebezpieczną górę od świata. Równiny i wzniesienia zostały pozbawione śladów życia już dawno, jakby zwierzęta wyczuły zagrożenie i zadecydowały o przyspieszonej eksmisji. Rośliny zaczęły usychać parę dni wcześniej, zamieniając zielone równiny w brązowe kurhany, gdzie pogrzebano smętne resztki natury.
Dwa płomienie opadły na przeciwległe stoki, wiercąc leje w drżącej skale. Nikt nie mógł tego zobaczyć, choć taka demonstracja mocy mogłaby sparaliżować każdego. Nawet dwójka mężczyzn, stojąca pośrodku parujących lejów w strumieniu siły, pozwalającej na pokonanie grawitacji, była chwilowo oszołomiona.
Odłamki skalne unosiły się wokół rosłego mężczyzny o długich blond włosach i ogromnym mieczu z groźnie łypiącym okiem na rękojeści. Poruszył się, bacznie rozglądając dookoła. Spojrzał na zniekształconą rękę, wyglądającą jakby zdecydowała się zamienić z nieco inną, trochę bardziej demoniczną.
Mężczyzna wyszedł z leja, rozczesując włosy. Zmrużył oczy, węsząc w powietrzu.
- Potrzebuję więcej dusz – wysyczał, wyczuwając po drugiej stronie potencjalnego dawcę.
Chłopak, dzierżący broń o wyjątkowej mocy zniszczenia. Nightmare oblizał wargi, wyobrażając sobie wyjątkową ucztę.
Wulkan eksplodował, wyrzucając z siebie grad skał i płonących kul magmy. Lawa tryskała z wyrw i pęknięć, zalewając niemal całą górę. Pył jeszcze nie zaczął opadać, widoczność nie pogorszyła.
Mężczyzna wyczuł, jak cel po drugiej stronie zaczyna wspinać się pod górę. Chłopak wiedział o istnieniu przeciwnika i szukał najkrótszej drogi do niego.
Nightmare rozejrzał się po stoku, wytyczając w myślach bezpieczną ścieżkę. Parzące potoki płynnej skały żłobiły własne koryta, paląc wszystko na co napomknęły. Blondyn poprawił chwyt demonicznej dłoni na rękojeści miecza i zaczął wbiegać pod górę.
Wyrzucane w powietrze kule ognia opadały wokół niego, spękana ziemia uwalniała spod siebie strumienie gorącej pary, mogącej w parę sekund zagotować krew w żyłach. Góra wydawała się wyjątkowo przeciwna mężczyźnie. Musiał on co chwilę uskakiwać przed coraz bardziej nasilonymi atakami. W pewnej chwili rozgrzana do białości skałka musnęła jego szyję. Ból był spory, jednak Nightmare nawet się nie skrzywił. Miał cel i go osiągnie.
Żarząca się błękitnym kolorem aura Sory wspinała się coraz wyżej, utrzymując narzucane przez mężczyznę tempo.
- Szybki sukinkot – warknął blondyn, unikając kolejnej kuli ognia. – Chcę duszy – wysyczał, nieco innym głosem.
Wtedy dostrzegł szczyt, wciąż plujący ogniem. Przyspieszył, starając się przebić wzrokiem dym.
Sora był szybszy. Gdy Nightmare wspiął się na pierścień stałego lądu, wiszący nad kominem wulkanu, on już na niego czekał. Uśmiechnął się, widząc zaskoczenie przeciwnika, po czym pomachał do niego ręką.
Blondyn wziął krótki rozbieg i wybił się w powietrze, nie zważając na palący skwar. Sora zrobił to samo i zderzyli się w powietrzu. Chłopak wyprowadził cięcie znad głowy, na które Nightmare odpowiedział od dołu. Keyblade napotkał przeciwnika i zareagował na to fontanną iskier, lecących na spotkanie magmy.
Wtedy czas stanął w miejscu, zatrzymując wszystko, prócz dwóch postaci, wymieniających ciosy i parady. Nightmare atakował z wściekłą zaciekłością, chcąc wytrącić przeciwnikowi broń. Natomiast ten działał bardziej finezyjnie, starając się wyczuć braki w obronie, słabe punkty.
Stali w powietrzu, zupełnie jakby ktoś zawiesił grawitację na kołku, zaraz obok czasu.
- Oddaj mi dusze – wysyczał blondyn, uderzając płasko z prawej, przełamując obronę chłopaka i raniąc płytko.
- Spadaj – odpowiedział Sora, z trudem łapiąc powietrze.
Wtedy czas ruszył do tyłu. Odłamki skalne z powrotem wlatywały do krateru, a dwaj walczący razem z nimi. Poziom lawy wciąż był wysoki.
Nightmare i Sora stali na chybotliwej skale, wymieniając ciosy. Chłopak był coraz bardziej wyczerpany. Nie rozumiał dlaczego nie mógł użyć mocy… Choć wszystko wskazywało na to, że jego przeciwnik również cierpi na tę bolączkę.
Nagle blondyn zaryczał niczym ranne zwierze i uderzył potężną bronią w skałę, roztrzaskując ją na kawałki.
Sora stracił równowagę, wypuścił broń z ręki, lecąc na spotkanie wrzącej lawy.
Nightmare odbił się od skały, nabierając większej prędkości, goniąc przeciwnika.
- DUSZA! – ryknął, biorąc zamach.
Chłopak poczuł, że uderza o niewidzialną barierę, oddzielającą go od wrzącej skały. Nagle dostrzegł zbliżające się niebezpieczeństwo i rozszerzył z przerażenia oczy. Nie miał czasu na jakąkolwiek obronę. Miecz wbił się w jego gardło, natychmiast spijając błękitną aurę.
Nightmare przestał odczuwać gorąco. Zaniósł się śmiechem, siadając na dziwnej barierze i patrząc na ostrze wspaniałego miecza.

4
Faza grupowa / Walka XXXVII: Serge VS Yuffie
« dnia: Kwietnia 15, 2007, 01:34:35 pm  »
Krecie korytarze ciągnęły się kilometrami, splatając i krzyżując się ze sobą. Wielu próbowało zgłębić Bebechy Demona, jednak nikomu się nie udało, a kości śmiałków porastały fosforyzującymi grzybami i wszędobylskim mchem. Tu nie miało wstępu światło, wiatr skrupulatnie omijał przeklęte tunele, nie wtłaczając nawet śladu powietrza. Ludzie opowiadali sobie historie o nieprzebranych skarbach i śmiertelnych niebezpieczeństwach.
Jednak nikt nie był na tyle głupi, by zasilić wystawę śmierci własnymi kośćmi. Każdy podróżny, przewijający się przez okoliczne wioski był traktowany jak wariat. Nie przejmowano się losem żądnych przygód włóczęgów, a wręcz namawiano ich do pozostawienia za sobą jak największej ilości złota i przedmiotów. Zwyczajnie chcieli zaopiekować się doczesnymi dobrami przyszłego tragicznie zmarłego. To byli dobrzy ludzie.
Pewnego dnia od wschodu i zachodu nadeszły dwie postaci. Mężczyzna i kobieta, ogień i woda, skała i wiatr. Oboje nie mieli żadnej broni, nie dysponowali magią ani nadprzyrodzonymi zdolnościami. Wszystko, co mieli to własne ubranie. Otuleni szarymi płaszczami przedzierali się przez śnieg i góry, omijani przez stwory wszelkiej maści. Nie zatrzymywali ich, pozwalając spokojnie wkroczyć do Piekielnego Przełyku, prowadzącego pod ziemię. Jedno od wschodu, drugie od zachodu. Coś ich tam ciągnęło, siła, która wcześniej pozwalała zwyciężać. Czuli, jakby każdy promień słońca i nocne mrugnięcia gwiazd kierowały ich do celu.
Ściany Bebechów Demona były wiecznie wilgotne, zupełnie jakby krwawiły zielonkawą wodą. Fosforyzujące porosty rozpraszały ciemności, pozwalając nie połamać się na pierwszej nierówności. Wąskie ścieżki potrafiły nagle stać się olbrzymimi, zdolnymi pomieścić miot smoków jaskiniami. Na pozór prosty korytarz kończył się zdradzieckim uskokiem. Na dole nie było już nic, tylko ramiona śmierci. Strumyczki wody, niczym drobne żyłki spływały po pochyłościach, zbierając się w skalnych załomach. Właśnie takie zbiorniczki były inkubatorami dla nietypowej fauny i flory.
Wędrowcy natknęli się na siebie w najwyższej części Bebechów. Poznali się od razu. Jednym ruchem zrzucili płaszcze, bez słowa przyjmując odpowiednie pozycje. Nie posiadali broni, więc byli zdani jedynie na własne umiejętności.
Pierwsza zaatakowała Yuffie, doskakując i wyprowadzając cios prawą ręką. Serge się nie uchylił, chcąc pokazać własną wyższość. Nie przewidział, że dziewczyna ściska w pięści kamień.
Mężczyzna odleciał kawałek, uderzając o ścianę. Osunął się na podłoże, jednak błyskawicznie wstał, masując obolałą szczękę. Cudem nie stracił żadnego zęba. Otrzepał pył z ramienia i ruszył na Yuffie, chcąc się odegrać. Dziewczyna uchyliła się przed pierwszym ciosem, jeszcze raz zamierzając się na jego szczękę. Serge wyczuł to, łapiąc jej nadgarstek. Przerzucił dziewczynę przez lewe ramię i uderzył ręką z bronią o ścianę. Yuffie krzyknęła z bólu, wypuszczając skalny odłamek. Czuła, jak kości trą o siebie.
Kopnięcie w brzuch wytłoczyło powietrze z płuc mężczyzny. Dziewczyna podskoczyła, poprawiając uderzeniem w skroń. Serge zatoczył się i wtedy jego stopa straciła oparcie. But ześlizgnął się z mokrego kamienia i człowiek spadł w ciemność. Yuffie usłyszała parę głuchych uderzeń i nagle cisza znów powróciła na należne jej miejsce.
Dziewczyna niepewnie ruszyła w ślad za spadającym przeciwnikiem. W wytworzonym przez fosforyzujące porosty, mdłym świetle dostrzegła plamki krwi. Była jasna, więc mężczyzna pewnie żył. Yuffie podniosła kolejny kamień. Tym razem skutecznie Serge’a dobije.
Znalazła go. Leżał pośród odłamków skalnych, mieszając własne ciało z nimi. Wyglądał niczym skrwawiony kamienny golem, pozbawiony napędzającej go mocy. Chłopak miał posklejany krwią włosy i potargane ubranie, spod których wyglądały sporych rozmiarów zaczerwienienia. Pewnie wyrosną mu piękne, wielokolorowe siniaki. O ile jeszcze żyje.
Yuffie rozglądnęła się. Serge leżał przy wlocie do jednej z ogromnych jaskiń. Spod sufitu zwieszały się ogromne skalne kły, jakby znaleźli się w smoczej gardzieli. Dziewczyna nigdy nie mogła zapamiętać ich nazwy. Wiedziała, że jedne to stalaktyty, a drugie stalagmity… Co prawda była pewna, że gdy jedno napotykało na drugie, powstawały stalagnaty. Rozglądała się, poddając całkowicie magicznemu urokowi cudnej tęczy barw, wywoływanej przez wodne refleksy zielonkawego światła.
Nie zauważyła, że jej przeciwnik podnosi się z małego rumowiska, ściskając w ręku fragment skalnego stożka. Zamierzył się i uderzył z prawej strony, trafiając w bark dziewczyny, posyłając ją w głąb jaskini. Serge popatrzył na krwawego kleksa na prowizorycznej maczudze i uśmiechnął się. Zmiażdżył przeciwnikowi prawy bark. Była prawie bezbronna. Pierwszy pocisk nadleciał niespodziewanie. Ostry kamień przemknął zaraz obok jego twarzy. Poczuł coś jak ukąszenie pszczoły i mokry strumyczek spłynął po jego policzku.
Yuffie kontynuowała atak, ze wszystkich sił opierając się czarnej zasłonie, opadającej na jej umysł. Używała lewej ręki, co skutecznie pogarszało jej celność. Serge wykonał obrót wokół własnej osi i wyrzucił maczugę w powietrze. Ta uderzyła o strop niemal dokładnie nad dziewczyną, wywołując lawinę odłamków i pyłu. Yuffie zdążyła jedynie osłonić rękami głowę, gdy została zasypana rojem wściekłych owadów, dotkliwie kąsających, wyrywających całe fragmenty ciała.
Pozbawiona materii była bezsilna. Lepki kurz dostawał się do uszu oczu i nosa, uniemożliwiając oddychanie. Mięśnie drżały w konwulsjach, oszalałe z bezsilności. Nagle obolałe palce natrafiły na kość. Pomimo oszałamiającego bólu wyczuła, że jest ona ludzka i to na dodatek prawdopodobnie udowa. Przymusiła ciało do przerwania oszalałego tańca. Leżała w bezruchu, starając się przywrócić regularną wentylację organizmu.
- Wstawaj! – słyszała jego głos. – Nikt nie przybędzie, by cię ocalić.
Serge zbliżył się, ściskając w zaciśniętych pięściach kamienie. Uderzał nimi o siebie, krzesząc iskry. Krzemień… Pochylił się nad ciałem, przykładając ostrą krawędź skały do jej gardła.
- Nie będzie bohatera, nie będzie ocalenia w ostatniej chwili, nie będzie odwrotu!
Zebrała w sobie wszystkie siły i pchnęła na oślep. Ułamana kość weszła głęboko w brzuch mężczyzny, wytłaczając z jego gardła krzyk zaskoczenia. Nie czuł bólu, jedynie zdziwienie.
Stanął, patrząc zaskoczonym wzrokiem na wystającą z jego ciała obcy element. Zatoczył się, ślizgając na kamieniach. Wycharczał coś dziwnego i upadł do tyłu.
Zawisł w powietrzu, chroniąc się ręką przed upadkiem w objęcia śmierci. Wisiał nad urwiskiem, czując, jak z każdą chwilą ucieka z niego coraz więcej krwi. Wiedział, że to już koniec.
Yuffie chwyciła kolejną kość. Zbezcześciła czyjś grób, lecz teraz miała ważniejsze rzeczy na głowie. Doczołgała się do przeciwnika, wychylając nieco poza krawędź.
- Za moje marzenia – wyszeptała, jednak echo zwielokrotniło siłę jej głosu. – Idź do diabła.
Serge podniósł na nią nienawistny, pełen wyrzutu wzrok.
- A moje marzenia? Kto je spełni?
- Umarli nie mają marzeń – odpowiedziała, biorąc zamach.
- Tu bym się kłócił – Serge wyszczerzył się w dość paskudnym uśmiechu. – Do zobaczenia po drugiej stronie.
Uderzył w czułą strunę. Yuffie podświadomie czuła, że w końcu zginie. Pomimo wahania uderzyła. Dłoń z kością pomknęła w dół, przebijając się przez skórę i mięso, dziurawiąc żyły oraz tętnice, wbijając się w skały. Serge poluzował chwyt, tracąc czucie w ręce. Jednak nie spadł. Wisiał, przykuty do urwiska, niczym parodia Perseusza... tylko, że tytan został ocalony przez Heraklesa. 
- Do zobaczenia – Yuffie mrugnęła i posłała mu buziaka.
Patrzył, jak znika w obłoku mgły, czując jak krew zalewa mu rękę, twarz i dołącza do strumienia, biorącego źródło w brzuchu. Będzie tu wisiał tak długo, aż nie zdechnie.
Nagle dostrzegł spadający głaz. Uśmiechnął się. Przynajmniej nie będzie musiał cierpieć.
Uderzenie zmiażdżyło mu głowę, wbijając ją między ramiona. Odgryziony język zwisał z ust, zakrwawiając brodę, zęby poleciały w ciemność, przez chwilę tworząc błyszczący zielenią gwiazdozbiór. Ciało poleciało w ślad za nimi, a jedyną pamiątką obecności Serge’a, był sporych rozmiarów rozprysk krwi na skale.

5
Faza grupowa / Walka XXVI: Auron VS Riou
« dnia: Marca 04, 2007, 01:55:02 pm  »
Stary człowiek samotnie siedział w ciemnym, zapuszczonym pokoju. Fotel bujany skrzypiał pod jego ciężarem, gdy wprawiał obolałe ciało w ruch. Spiker z wiadomości bezpłciowo bełkotał, informując widzów o kolejnych nieszczęściach, które zawsze miały miejsce zagranicą. Życie starca było puste i samotne. Nie miał nikogo, czuł, że jest jak drzewo, rośnie na przekór wszystkim.
Nagle kineskop rozjaśniła niespotykana energia, promień wystrzelił, kierując się prosto do oczu mężczyzny.

Auron znalazł się gdzieś pośrodku ciemnego lasu. Otaczała go cisza nieruchomych drzew, wiatr nie miał wstępu do tego miejsca, omijał brązowe liście i twarde pnie. Ptaki gdzieś zginęły. Mężczyzna, intruz w tym dziwnym miejscu, zrobił krok naprzód i usłyszał chrzęst, gdy jego but miażdżył drobniutkie kości mieszkańców lasu. Już wiedział, gdzie podziały się zwierzęta. Ogromna puszcza umierała, osamotniona.
Tylko, że to ona sama była za to odpowiedzialna.
- Przykry widok, prawda? – usłyszał głos, dochodzący zza ściany drzew.
- Niestety tak, chłopcze – odpowiedział Auron. – Trudno patrzeć na umierające piękno.
- Czemu musimy się zabijać? Dla czyjej rozrywki? – zapytał chłopak, wychodząc z ukrycia. – Riou – powiedział, wyciągając przed siebie dłoń.
- Auron – odparł mężczyzna.
Uścisnęli sobie dłonie, uprzejmie, przez szacunek dla śmierci.
Jednak teraz musieli spełnić obowiązek, który pchał ich coraz dalej.
Auron wyswobodził jedno ramię z rękawa, chwytając rękojeść miecza. Nie zaatakował, czekał na reakcję przeciwnika.
Riou wyciągnął przed siebie pałki tonfa, pokazując mężczyźnie.
- Naprawdę musimy? – zapytał raz jeszcze. – Już nie chcę.
- Wybacz – Druga ręka Aurona wysunęła się spod płaszcza do przodu, mięśnie prawej napięły się i ostrze zatoczyło w powietrzu półokrąg.
Tatuaż na ramieniu dzieciaka zapłonął błękitnym światłem, stawiając tarczę. Stal ześlizgnęła się po gładkiej powierzchni magii. Riou zmrużył oczy i skoczył pomiędzy drzewa, ukrywając się przed przeciwnikiem.
- Dobrze – powiedział Auron, nie kryjąc aprobaty.
Rzucił się w pogoń. Biegł przed siebie, zręcznie omijając drapieżnie wysunięte ramiona drzew. Gdzieś przed nim migotała ciemna sylwetka Riou, skaczącego po gałęziach. Czuł, że podłoże klei się mu do nóg, coraz bardziej zagłębiając intruza w siebie. Las nie chciał ich tu, pragnął pozbyć się życia, zrobić miejsce dla jego przeciwności.
Auron zrozumiał.
Mężczyzna wziął zamach, wbijając miecz w ziemię, używając go do wybicia się. Nogi uderzyły o korę, napięte mięśnie, niczym sprężyny posłały go w górę. Wykonał zgrabne salto i stanął na grubej gałęzi. Usiadł, splatając nogi i kładąc na nich ręce.

Riou obserwował przeciwnika zza drzewa, nie mogąc pojąć dlaczego nagle się zatrzymał. Czemu go nie goni? Czyżby i on chciał jakoś to rozwiązać? Jednak podejrzliwość wzięła górę. Walczą o marzenia, a żadna istota nic bardziej sobie nie ceni. Ale może jednak…
Chłopak wdrapał się wyżej, wsadzając pałki za pasek. Wiedział, że magia go chroni nawet przed sporych rozmiarów mieczem Aurona. Da radę. Musi go pokonać. Cicho przeskoczył na sąsiednie drzewo, zbliżając się do celu. Parę kolejnych skoków i już stał w odległości skutecznego rzutu tonfą. To jest właśnie jego szansa. Wziął zamach i nagle dostrzegł coś, co powinien zobaczyć wcześniej. Między złączonymi dłońmi mężczyzny zebrała się niebieska magia – esencja wody. Najszybciej, jak tylko mógł przywołał ogień.
Wtedy las zafalował. Gałęzie rzuciły się na niego, chcąc rozszarpać źródło największego zagrożenia. Riou szybko ugasił płomień, jednak drzewa zdążyły przebić się przez osłonę, rozszarpując koszulę na boku i raniąc głęboko. Mimo wszystko przeżył, a gdy zniknął płomień i las się uspokoił.
Auron błyskawicznie znalazł się nad nim. Stal uderzyła o tonfy, Riou zdążył w ostatniej chwili. Drugi cios wgryzł się w materiał pałek, przecinając je do połowy. Chłopak szarpnął, wyrywając broń z rąk Aurona. Dekoncentracja to luksus, na który niewielu może sobie pozwolić i przeżyć.
Miecz spadł pomiędzy drzewa, a ich korzenie poruszyły się, oplatając kolejnego intruza. Mężczyzna zeskoczył z gałęzi, wbijając się po pas w podłoże. Czuł, jak mech ściska go, chcąc udusić. Jednak wiedział, co ma zrobić. Szarpnął się, opuszkami palców muskając rękojeść. Powtórzył to, tym razem znajdując pewny chwyt.
Jego bok przeszył tępy ból, gdy tonfa trafiła w miękkie miejsce poniżej żeber. Słyszał ciężki oddech chłopaka i wiedział, że jest w wielkich kłopotach. Spróbował się odwrócić i zasłonić mieczem, lecz Riou był szybszy. Pałka uderzyła mężczyznę w głowę. Krew chlusnęła na ziemię, zraszając mech. Las zafalował raz jeszcze. Uścisk imadła nieco się poluzował. Jednak wystarczyło to, by oszołomiony Auron wypełznął z więzienia.
Riou zdawał się być pewny zwycięstwa, więc uderzył w kolano przeciwnika. Kość strzeliła, niczym suchy patyk, wykręcając kończynę pod zaskakującym kątem. Auron krzyknął, wstyd palił jego wnętrzności.
- Przecież nie chciałeś walczyć – wysyczał, sam nie wiedząc czemu.
- Ale jeśli mam szansę wygrać, to nie ma problemu – roześmiał się chłopak.
- Właśnie to chciałem usłyszeć.
Auron przeturlał się na bok, chroniąc złamaną nogę i wyprostował rękę. Pomiędzy palcami wirował przygotowany czar.
Riou rozszerzył oczy ze zdziwienia, gdy strumień wody pomknął w jego stronę. Został uderzony prosto w brzuch, a siła zaklęcia rzuciła nim o drzewo. Powietrze opuściło jego ściśnięte płuca, jakby był przekłutym balonem. Leżał, cały przemoczony, a Auron o tym wiedział.
- Blizzard – szepnął mężczyzna, a kryształki lodu oblepiły ciało chłopca.
Auron przygotował miecz do pchnięcia, jednak zawahał się, widząc, jak las zaczyna połykać bryłę lodu. Kucnął przy zamrożonym chłopcu.
- Nie zabiję cię, Riou. Walczyłeś dobrze, więc zostawię ci szansę. Ten lód za jakiś czas stopnieje i, jeśli do tej pory nie zostaniesz połknięty, może przeżyjesz – szeptał, wiedząc, że uwięziony chłopak go słyszy. – Żegnaj.

Błysk opuścił starszego mężczyznę, który nagle poczuł, że jest mu bardzo zimno. Zupełnie, jakby ktoś wbił mu w głowę sopel lodu.

6
Faza grupowa / Walka XX: Vivi VS Squall
« dnia: Lutego 11, 2007, 02:29:39 pm  »
Obaj znaleźli się w kulistym pomieszczeniu o ścianach oplecionych pajęczą nicią. Mężczyzna i coś, mogące być istotą dowolnej płci, dobrze ukrytej pod spiczastym kapeluszem o szerokim rondzie i grubymi warstwami ubrań. Nakrycie głowy skrywało twarz w głębokim cieniu, z którego przebijały się jedynie dwie, żółte latarnie oczu. Dłonie, wsunięte       w czerwone rękawice, były puste, a z postawy tego czegoś aż biła aura potężnej magii.
- Vivi, tak? – zapytał mężczyzna stojący naprzeciwko maga.
- Squall – usłyszał wypowiedzianą cienkim nieco piskliwym głosikiem, przypominającym bardziej dziecko niż czarnoksiężnika, odpowiedź. – To zaszczyt.
Mężczyzna nazwany Squallem był młodym, wysokim człowiekiem o brązowych, nieco zwichrzonych włosach i szramą, biegnącą przez czoło, nos i lewy policzek. Ubrany           w czarne spodnie, przepasane dwoma pasami, układające się w literę „X” oraz kurtkę tego samego koloru, wykończoną futrzanym kołnierzem, skrywającą pod sobą szarą koszulkę, stał w lekkim rozkroku. Jego dłonie zaciskały się na zadziwiającej broni. Czarny uchwyt, cyngiel, srebrny bębenek, pierwotnie przypisane do rewolweru nagle przechodziły w grube ostrze, zdolne przeciąć włos w powietrzu. Mityczny Gunblade, broń unikatowa i niebezpieczna.
- Co ty nie powiesz – odburknął Squall, omiatając wzrokiem miejsce, w którym się znaleźli.
Pajęczyna sprawiała wrażenie żywej, poruszając się w jednolitym rytmie, stanowiąc lepką parodię serca. Po jej powierzchni niezliczona ilość włochatych korpusów przesuwała się bezszelestnie. Choć w tym szaleństwie była metoda. Dziwna, głęboko skryta ale kierująca ruchami owadziej hordy, przypominająca zbiorową świadomość roju.
- Nie cierpię pająków – piszczał Vivi. – Napełniają mniej obrzydzeniem.
- Zamknij się – warknął Squall, wciąż obserwując otoczenie. – Jeśli cię usłyszą, to będziemy mieli problemy.
Jak na zawołanie, pająki zebrały się w gromadę, przesuwając hordę włochatych ciałek na sklepienie. Wyglądało to tak, jakby płynna pajęcza esencja gromadziła się w naczyniu, przecząc prawom grawitacji.
Squall odskoczył, ciągnąc Viviego za kołnierz. Wtedy masa opadła z sykiem na lejowatą podłogę, rozchlapując i rozlewając na wszystkie strony. Wdzierały się do oczu, uszu, nosa i ust, odbierając siły i wolę. Spowodowały, że obaj obcy zamarli… Dwie postaci osadzone w miejscu za pomocą mentalnej sieci. Dopiero później, spośród lepkiej pajęczyny, wyłoniły się sylwetki prawdziwych wrogów. Sześć olbrzymich kształtów o niezliczonej ilości oczu, odwłokach, mogących miażdżyć skały, a każde z sześciu odnóży obwodem dorównywało młodym drzewom.
Klekotały szczękami, zbliżając się do sparaliżowanych ofiar. Skapująca z kleszczy trucizna paliła lepkie nici. Squall śledził każdy ich ruch, a gdy zbytnio się zbliżyły poczuł, że dziwna moc ciągnie go za pasy, miotając o podłoże.
- Jesteśmy kwita – mruknął Vivi, po czym wykonał w powietrzu skomplikowany gest, tworząc przed sobą tuzin lodowych pocisków.
Squall patrzył, jak magia rozrywa dwa kształty, zmieniając je w parujące korpusy.
- Nie dam się prześcignąć jakiemuś kurduplowi – westchnął, po czym złapał za uchwyt Gunblade’a.
Mężczyzna skoczył na pająki, tnąc i blokując. Nagle kątem oka zobaczył jak kolejni wrogowie wypełzają za jego plecami i wybił się w powietrze. Wykonał salto i uderzył stopami o prawą ścianę kulistego pomieszczenia. Ku jego zdziwieniu, grawitacja podążyła za nim, jednocześnie nie opuszczając pozostałych, a lepka nić trzymała mocno, nawet nie spowalniając. Squall skupił magię w dłoni, materializując nad sobą pięć meteorów. Nie rzucił ich, czekał.
Vivi uwijał się jak w ukropie, niszcząc pajęczynę i jej mieszkańców w błyskawicznym tempie. Czuł jednak, że zaczyna mu brakować magii. Ominął strumień trucizny uchylając się w prawo, dzięki czemu szczęki innego z napastników zacisnęły się za wysoko, muskając jedynie kapelusz. Mag piorunem strzaskał głowę posiadacza kleszczy, posyłając w powietrze fontannę zielonej krwi.
Czarnoksiężnik wysupłał spod ubrania mały sześcian i zgniótł go w palcach. Ochronna skorupa w mgnieniu oka otuliła wątłe ciałko, odbijając ataki napastników. Druga ręka powędrowała w ślady pierwszej, lecz wyciągnęła stożek, który po zgnieceniu otoczył Viviego błękitną poświatą. Teraz był odporny zarówno na ataki fizyczne, jak i magiczne. Czarny ogień pojawił się miedzy jego palcami, gdy zaczął szykować ostateczne uderzenie, mające zmieść zarówno pająki, jak i Squalla.
Mężczyzna dostrzegł charakterystyczne ruchy i wypuścił meteory. Śmiercionośne pociski pomknęły przed siebie, przeplatając się między sobą, tworząc skomplikowany warkocz dymu oraz iskier.
Kokonem targnęło pięć eksplozji, wyrzucając w górę pająki. Vivi nadal stał w miejscu, pisząc palcami w powietrzu błyszczące wzory. Squall odbił się i lecąc w stronę maga przyszykował miecz do cięcia. Gdy zaczynał wyczuwać charakterystyczny opór ostrza, pociągnął za spust. Wybuch wyrwał podłużną dziurę w skorupie. Osłona zareagowała, przesuwając uszkodzony fragment do tyłu.
Wykorzystał to jeden, jedyny, najmniejszy pajączek w hordzie, wsuwając się do środka przez wyrwę. Może rozmiarami nie grzeszył ale krwisty krzyż na jego odwłoku zapewniał mu pozycję na najwyższych szczeblach pajęczej hierarchii.
Vivi już miał uderzyć zaklęciem, zawierającym w sobie sens i treść czarnej magii, gdy poczuł jak szczęki pająka, po przebiciu się przez skórę rękawic, tną jego dłoń i wstrzykują truciznę.
- Tyyy – wysyczał do Squalla. Lecz tym razem jego głos wcale nie brzmiał dziecinnie. – Zdradziłeś mnie – Vivi zatoczył się w tył. Trucizna zaczynała działać.
- Nieprawda – odpowiedział mężczyzna, patrzący jak osłony czarnoksiężnika migoczą.
Pajączek pospiesznie wycofał się przez szparę w słabnących powłokach, czując,                że za chwilę będzie to już niemożliwe.
- Wykorzystałem tylko sytuację, mój drogi nieboszczyku – powiedział Squall, gestem rozpraszając resztki osłon Viviego. – Tak, jak zrobię to teraz.
Pierwsze zaklęcie pozbawiło maga zdolności, drugie oszołomiło, trzecie uśpiło,              a czwarte sparaliżowało. Rzucanie ich wszystkich zajęło trochę czasu, więc pozostali mieszkańcy kokonu zdążyli już się zreorganizować. Teraz tysiące oczu śledziły każdy ruch niebezpiecznych intruzów.
- Żegnaj – Squall pomachał magowi ręką. – Nie byłeś żadnym wyzwaniem.
Kopnięciem posłał sparaliżowaną sylwetkę na zaokrągloną  ścianę, przylepiając ją do pajęczyny. Chwilę później Squall rozwiał się w powietrzu, a do Viviego zaczęły podchodzić pierwsze pajączki. Najpierw ostrożnie, chcąc sprawdzić reakcje osamotnionego wroga. Po chwili opadły go całą chmarą. Mag nie zdążył nawet krzyknąć, gdy setki szczęk wgryzły się w jego ciało, wysysając esencję razem z krwią.

Błąd w głosowaniu wynikający z zamknięcia głosowania po czasie. Prawidłowy wynik:
White_wizard - 6
Ignatius Fireblade - 4

7
FanFik / Ostatnia bitwa
« dnia: Lutego 10, 2007, 10:03:55 am  »
Co jakiś czas po prostu musze coś napisac :P Oto kolejny owoc mojego gimnatykowania się nad klawiaturą... Mam nadzieję, że się wam spodoba. Nie jest za długi, zatem zapraszam do czytania i komentowania! :D

------------------------------------

Ostatnia Bitwa
Ignatius Fireblade
   
   Stałem nad zwłokami moich towarzyszy, patrząc na pobojowisko. Jeszcze parę chwil temu biegłem razem z nimi pod górę, mając za zadanie zdobycie gniazda karabinów maszynowych. Ścieżkę, po której wdrapywaliśmy się przy akompaniamencie basowego huku wystrzałów, znaczyły puste, pęknięte skorupy, jeszcze niedawno będące moimi przyjaciółmi, towarzyszami broni. Teraz wyglądali jak zepsute, przeciekające dzbany. Ziemia nie miała już sił pić ich krwi, więc ta spływała  po stoku jak magma, powoli, leniwie i nieodwołalnie.
Coś było nie tak. Cisza zaległa nad polem bitwy, ogniskując się wzdłuż stworzonej z ciał             w brudno-zielonych mundurach upiornej drogi. Ich barwy łamały wykwity czerwieni. Zupełnie jakby szturmujący żołnierze założyli na moro hawajskie koszule. Nie potrafiłem dostrzec nigdzie naszej flagi… Bieli i czerwieni, którą niósł chorąży, biegnący na samym przedzie. Pewnie też zginął,               a symbol leży gdzieś pod cielesnym asfaltem, utytłany w błocie i krwi tych, co za niego umarli.
Jednak nie… Dopiero po chwili dostrzegłem flagę, dumnie powiewającą na szczycie wzgórza. Lekko zakrwawiona, w paru miejscach podziurawiona wrażymi pociskami, ale ogłaszająca wszem               i wobec, że Rzeczpospolita objęła gniazdo ciężkich karabinów maszynowych w posiadanie.
Jednak żal mi było moich towarzyszy. Jeszcze poprzedniego wieczora śmiali się, przekomarzali, zakładali, że ten, czy inny nie dotrwa do szczytu. Chyba Kowalski zbierał pieniądze             z zakładów, obiecując oddać całość temu, który wytypuje najbliższy prawdzie skład zdobywców wzgórza. Teraz leżał wśród pozostałych, a złotówki wysypywały się z jego hełmu o zakrwawionym godle. On, Lewy, Kot, Szulek, Iwański i Tetetka, wszyscy z mojej grupy zostali rozszarpani przez drapieżnych posłańców. Za co zginęli?
I dlaczego ja żyję?
Spojrzałem pod nogi i poczułem jak zimny dreszcz galopuje mi po plecach. Wcale nie przeżyłem. Leżałem tam z resztą. Otwarte oczy i zastygły krzyk na ustach powodowały,                       że wyglądałem jak manekin przed kursem pierwszej pomocy. Tylko, że mnie nikt nie będzie pokrywał śliną i zarazkami z nie umytej gęby. Małe pocieszenie, ale zawsze to coś.
Moje naczynie niemal całkowicie zmieszało się z resztą, nadając trupiej drodze wyglądu pracowni garncarskiej po przejściu cyklonu. Pociski z zabójczego obrońcy wzgórza oderwały mi rękę zaraz przy ramieniu, po drodze dziurawiąc korpus. Mogłem w otwory wylotowe włożyć patyki                  i urządzić partyjkę minigolfa dla umarlaków. Hahaha…
Niestety, nie dane mi było zadumać się nad własnym marnym losem, kontemplować znaczenie śmierci w nieskończonym kręgu życia i rechotać z tych idiotów, co przeżyli. Głos mocny, niczym grom wezwał mnie do szeregu. Czyżby… nawet po śmierci nie będzie mi dane odpocząć? Znów zaczną się pompki, bieganie z pełnym rynsztunkiem i czyszczenie kibli szczoteczką do zębów? Na dodatek własną? Przecież jak raz byłem w kościele, chyba przy okazji pierwszej komunii, to taki tłusty facio w sukience i białym czymś przy szyi twierdził, że wszystkich czeka zbawienie. Kłamał? Kurde… typowe.
- Czołem, żołnierze! – ryknął sierżant.
- Jak ktoś ma czoło – odszeptał jakiś nieszczęśnik z tylnich rzędów. Chyba seria zawadziła           o jego głowę… To tłumaczyło by go z debilnej odzywki do sierżanta.
Zresztą, co ten dupek może nam zrobić? Zabije nas? Bardzo zabawne.
- Stulić mordy, parszywe świnie! – Jeśli nie wierzycie, że duchowi mogą pokazać się żyły              w chwili wysiłku, to lepiej zacznijcie. – Partacze! Nie potrafiliście nawet zająć tej maciupkiej górki! W wojsko się bawić chcą, melepety – Sierżant chwilę zadumał się nad zaprzepaszczoną karierą pisarza… takie ładne i trudne słowa mu do łba po śmierci przychodziły.
Działalność słowotwórcza została przyjęta przez duchy westchnieniami podziwu. Co tu się dziwić? Większość miała problemy z przeliterowaniem Kontsy… Kotsny… Konstantypono… KONSTANTYNOooo…POL!
- Ale macie szczęście, dupki żołędne! – Sierżant rzadko kiedy przeklinał, widać coś w śmierci musiało go mocno poruszyć. – Dano wam szansę na odkupienie! Musicie tylko obronić pagórek… Przeważające siły wroga właśnie odrodziły się i planują odzyskać własność!
Co tam, że to my jesteśmy agresorami i ta ziemia prawnie należy się im. My mamy jej bronić. Jeden z licznych i irytujących paradoksów świata.
- Na pozycje, ścierwo! – Tym razem ten bezosobowy zwrot miał wiele wspólnego ze stanem faktycznym. – Ładuj broń! Naaaaaaprzód marsz!
Poczułem, jak w mojej dłoni materializuje się ciężar i, wierzcie lub nie, kawałek żelastwa, który miał mnie uchronić mnie przed śmiercią, znalazł drogę do moich rąk. Czy to prawdziwa broń, czy tylko jej… dusza? Czy morderczy przedmiot może mieć tak ludzką cząstkę? Cholera, skądś się tu wzięła, srał pies skąd, póki strzela. Bo będzie strzelało, prawda?

Nim się obejrzałem, stałem na wzgórzu, razem z resztą mojego oddziału. Coś, jakby dełżafi, czy jakoś tak, ale obserwowane przez lustro. Zabawny efekt. Tym razem to my mieliśmy w rękach browningi na stojakach, pasy amunicji i działający na naszą korzyść pochyły stok. Mieliśmy powody, by czuć się bezpieczniej, niż poprzednio. Już straciliśmy życie i wszystko, co kiedykolwiek mieliśmy. Pytaniem było co możemy zyskać.
Honor nie dla wszystkich znaczy wiele. Podwójna śmierć na cudzej wojnie, w imię cudzych wartości i honoru, to wyjątkowo parszywy interes.
Wtedy naszym oczom ukazała się wroga armia, kotłująca się u podnóża. Wyglądała jak rozwinięty kłębek włóczki, ponownie pozwijany przez przedszkolaka. Bajzel i chaos. Dziwne, że nie zaplątali własnych ektoplazmatycznych tyłków na supełek z kokardką. Trup by się uśmiał.
Podniosłem broń na wysokość ramienia, przykładając kolbę do policzka. Nie poczułem zimna, czy ciepła. Moja ukochana dragunuva była równie martwa jak ja. Jednak nie przestawałem celować. Oko zgrało się z przyrządami jak za starych czasów. Czułem, że wypali.
Jak tylko zobaczyłem wychylający się z ogólnego zgiełku łeb przeciwnika pociągnąłem za spust. Huk wystrzału był dziwnie nienaturalny, jakby wgryzał się ostrymi kłami w ciszę i rozrywał ją na kawałki. Wywołałem lawinę, której nie mogła zatrzymać nawet śmierć.
Patrzyłem, jak ogień wybucha z lufy, wyrzucając przed siebie ołowianego kamikaze. Czas zwolnił tak, że mogłem dostrzec najmniejsze szczegóły, jak łuskę, wylatującą z zamka karabinu, wycinającą salta w powietrzu i stającą się coraz bardziej przezroczystą. Wreszcie nie został po niej nawet ślad. Pozbawiony kształtu dymek rozwiał się na wietrze. Prawdziwie magiczny moment.
Jednak pocisk nie podążył śladem łuski. Wręcz przeciwnie, sięgnął celu z zadziwiającą dokładnością. Łeb ducha został przeszyty dokładnie pośrodku. Zielona nić przezroczystego materiału odleciała od kłębka, jednak po chwili wróciła, jakby dodatkowy wywietrznik nie robił jej różnicy. Nagle rozpętało się piekło.
Kłębek zareagował i skupił się w sobie, by po chwili wystrzelić w stronę obrońców, ziejąc ogniem z dziesiątek luf. Nie pozostawaliśmy im dłużny. Odpowiedzieliśmy, opróżniając magazynki, zasypując atakujących gradem kul, łudząc się, że to ich odeprze.
Wtedy ponad kanonadę wyrwał się terkot browninga. Jeśli się nie pomyliłem, to Lewy jako pierwszy opanował obsługę tego śmiercionośnego (Hahaha…) mechanizmu. Efekty widać było już po chwili, gdy niektórzy atakujący zostawali oderwani od natarcia, posyłani w powietrze z dziurami, przez które można było zobaczyć niebo.
Kłębek zapadł się w sobie, uniósł wyżej i rozdzielił na dwie części. Wrogowie chcieli nas okrążyć zaatakować z dwóch stron, zgnieść nasz opór. Sierżant latał wokół nas jak oszalały. Chyba próbował odeprzeć wroga przekleństwami i groźnym wzrokiem, bo nie chwycił za broń.
- Zakichane umarlaki! Kij wam w dupy! Nie oddamy wzgórza! NIGDY! – ryczał, niby King-Kong, waląc się w wątłe, martwe piersi.
Czuliśmy, jak nasz duch (hehe) przygasa i wiedziałem, że razem z upadkiem morale, stracimy możliwość na wieczne życie.
- Walić! – zakrzyczałem, co rusz pociągając za spust, ładując nowy magazynek co pięć strzałów.
Cztery browningi huczały, odpowiadając kanonadą na szarpiące nasze szeregi ataki wroga. Moje uszy wypełniał bezustanny huk i, wierzcie mi, jeśli trup może ogłuchnąć, to ja tego doznałem.
Nagle wszystko ustało.
Wrogowie zajęczeli, ich szeregi zafalowały i rozproszyły się, wnikając w ziemię, zakopując się w tym, co tak długo dawało im życie, aż w końcu przyjęło śmierć.
Niebiosa rozstąpiły się, a na nas runął nowy przeciwnik. Tym razem nie byli to wrodzy żołnierze. Zesłano na nas Śmierć razem z jej pomocnikami… coś jak elfy Świętego Mikołaja, tylko te w dłoniach nie trzymały zabawek. Kosy o błyszczących ostrzach niebezpiecznie pochyliły się w naszą stronę. Widziałem po minach moich towarzyszy, że byli przerażeni do szpiku kości… przykry dowcip. Upiory stawały się coraz bardziej przezroczyste. Ludzie bledną, duchy znikają i opanowałem              tą zależność już po paru chwilach! Wiedziałem, że studia do czegoś się przydadzą.
- TO ŚMIERĆ!!! – ryknął sierżant, prawie zupełnie nieistniejący.
- Już jesteśmy martwi, ośle! – odkrzyknął inny głos.
- Rozproszyć się! Uciekajcie!! – sierżant kontynuował dywersję, biegając wokół worków              z piaskiem, wreszcie wyskakując za nie i lecąc w dół, prosto w łapy szturmującej Śmierci.
Ta go po prostu połknęła. Nasz sierżant, dupek nad dupkami, choć czasem potrafiący kopsnąć szluga, rozwiał się w nawałnicy, umierając po raz kolejny.
My jednak nie przerywaliśmy ostrzału. Z naszego stanowiska w górę buchała nieprzerwana mgła zieloności, jedyny ślad płaszczy ołowianych żołnierzyków lecących do ostatniego boju. Śmierć nie zwracała na nas uwagi, pociski przenikały wroga, nie pozostawiając po sobie nawet wspomnienia, choćby ulotnego… Nawet siedząc na kiblu myśli się o tym, co z nas wylatuje. Tu nic.
Ktoś zerwał się z klęczek i podbiegał do każdego ze stanowisk browningów. Obsługujący chwilę słuchali, po czym kiwali głową i kierowali ogień w jedno miejsce. Dopiero to przyniosło efekty. Cztery źródła śmiercionośnego (to przestawało być śmieszne, choć patrząc z perspektywy naszego wroga, zachodził niepokojący paradoks) ognia, niczym głowy hydry, skupiły się na jednym punkcie natarcia i, nie przenikając, zaczęły wyrządzać pewne szkody. 
Małe elfy Śmierci zostały odrzucone od nas, jednak część przetrwała, zwalając się na nas              z siłą bomby atomowej. Wzgórze eksplodowało, wyrzucając w górę zarówno sprzęt jak i fragmenty moich towarzyszy (mnie zepchnęło po drugiej stronie wzgórza). Cholera, co za ból! Będąc martwym czułem, jak moja powłoka skwierczy od ognia, byłem jak zwłoki kurczaka opiekane na najniższym pręcie rożna! Gdybym żył, pewnie zaklinałbym się, że nigdy nie tknę drobiu. Jednak miałem pewien atut w rękawie – ta obietnica podchodziła pod klauzulę nieważności z chwilą zawarcia.
Turlałem się po zboczu, gdzieś zgubiłem broń, zaczynało mi łupać w głowie. Miałem ochotę rzygnąć, a nie zrobiłem tego tylko dlatego, że pewnie chwilę później wylądowałbym w tym twarzą.
Zatrzymał mnie sporej wielkości kamień w który przyrżnąłem głową. Gdybym nie był martwy, to teraz bym był… Ileż to nowych możliwości otwiera się po śmierci!
Spojrzałem na miejsce z którego przed chwilą wyleciałem i wiedziałem, że przegraliśmy.
Nad zniszczonym wierzchołkiem wzgórza unosiła się czarne chmura, stworzona z kotłujących się ciał pachołków śmierci, a nad nią unosiła się ona sama… Pani, której zostaliśmy wydarci podstępem. Piękna, otoczona mroczną chwałą i odwiecznym strachem żywych. W dłoniach ściskała kosę o zielonkawym ostrzu, odbijającym światło oraz mrok, rzucając na wszystkich przerażającą mozaikę kształtów. Jednocześnie fascynowały i zdawały się obiecywać szybki, nieuchronny wyrok.
Zakochałem się w niej i żałowałem, że zostałem niepotrzebnie obudzony ze spokojnego oczekiwania na jej przybycie.
Nagle ciszę przerwała seria z browninga. Nigdy nie zapomnę jak to brzmi. Ktoś z moich jeszcze nie-żył i postanowił stawić opór. Zmrużyłem oczy i wpiłem je w resztki wzgórza. Nagle dostrzegłem metaliczny blask lufy oraz przekrzywiony hełm pomalowany tak, by Kowalski zawsze mógł się wyróżniać. Musiał, ze względu na zaszczytną funkcję oddziałowego bukmachera.
Czarna masa pachołków Śmierci opadła na ziemię i ponownie ruszyła do ataku.
Obraz ten na zawsze utkwi mi w pamięci. On, jeden, w hełmie ze skrwawionym orłem                  i plującym ogniem browningiem w rękach a naprzeciwko czerń, wspinająca się pod górę. Gdy się zrównali, z chmury wyłoniła się Śmierć, mierząc kosą w Kowalskiego. Ten nie przeraził się, tylko uniósł lufę i pociągnął za spust, wbijając ołów w doskonałe ciało. Chwilę później ostrze przebiło hełm, czaszkę i podbródek, przyszpilając żołnierza do jego broni.
Wzrok Śmierci spoczął na mnie, zwiastując należny koniec. Nie bałem się, całym sobą tego pragnąłem, połączenia się z Panią. Dlatego z radością powitałem zbliżające się do mojej twarzy ostrze kosy.

8
FanFik / Gawędziarze Wędrowni - czyli bełkot
« dnia: Stycznia 22, 2007, 06:26:39 pm  »
Witajcie... pragnę wam przedstawić potworka napisanego na pewne warsztaty... Nie radze podchodzić do niego serio, bo to prawdziy bełkot... jak jest napisane w temacie :] Choć osobiscie je lubię, uzjanę z pocieszne. Jestem ciekaw waszej opinii. Zapraszam do lektury i komentowania :)

------------------------------

Gawędziarze wędrowni, czyli bełkot

   - Tak właśnie było – rzekł Najważniejszy Gawędziarz, popijając dwunaste piwo, oczywiście na rachunek słuchaczy. – Potworzysko podlazło do nasz, a my mu ŁUP! – walnął pięścią w stół, opryskując twarze ludzi pianą. – Łogromne było! Taaaaaaakie! – ryknął, rozkładając ręce, celem podkreślenia wagi słów.
   - I HOPSA na nas, skoczyła bestyja – Drugi-po-Najważniejszym przejął pałeczkę. – A my mu CIUL z bosaka! – zamachnął się pięścią, trafiając w nos jakiegoś staruszka. Tamten, nie chcąc niegrzecznie przerywać opowieści, cichutko zwalił się pod stół.
   Było ich czterech i zwali się Wędrownymi Gawędziarzami. Krążyli po wioskach, racząc naiwnych słuchaczy opowieściami wyssanymi z dużego palca u nogi. Dla podkreślenia imidżu zapuścili brody i mazali sobie węglem cienie pod oczami.
   - On nam wtedy PIZD – roześmiał się Trzeci-nie-tak-ważny. – I zapadliśmy się w fale, prosto do podwodnego królestwa... tych... noooo...
    - Ludzi-ryb-leniwców! – krzyknął Czwarty-który-zawsze-ma-pomysły. – Miały skrzela, nosy          i takie śmieszne futerka.
   - Mieszkały w takich malutkich domkach, wśród podwodnych drzew liściastych – dorzucił Pierwszy. – Trzymały w łapkach kawałki karelo... kore... kola... koralowców! I HUZIA na nas, zaczęli walić gdzie popadnie! – Chwyciwszy widelec, gawędziarz począł wymachiwać dookoła, dźgając ludzi po rękach.
   - Jeden mi go wetknął w tyłek – dorzucił z pełną powagą Trzeci, masując się z nabożeństwem po plecach. Nikt nie zwrócił uwagi na tę drobną nieścisłość.
   - Piwa dla bohaterów! – krzyknął ktoś z tłumu.
   - Nagle podpłynął do nas taki malutki król i poprosił o pomoc. Pewnie zauważył, że na nas nie ma mocnych!
   - Prócz tego łogromniastego potwora – dodał Pierwszy. – Choć nie był tak znowu duży – dorzucił po chwili namysłu.
   - Właściwie, to był malutki, jak wielorybi wypierdek.
   - I wcale nam nie dołożył.
   - Skądże znowu!
   - To my mu dowaliliśmy!
   - HA!
   - Żarcia dla bohaterów!
   - HA!!!
   - Ten król – Drugi podjął brutalnie przerwany wątek. – Chciał nam oddać całe królestwo, jako nagrodę za pokonanie...
   - Wcale-nie-tak-dużego – podpowiedział czwarty.
   - Potworzyska.
   - Taak – Pierwszy po raz kolejny przejął pałeczkę i… widelec. – Traktowali nas, jak bohaterów, więc poprosili o odzyskanie ich…
   - Super Wspaniałego i Niesamowicie Drogiego Skarbu – dodał Trzeci, dumnie wypinając niezwykle wątłą pierś. – W skrócie SWiNDS – dorzucił, w razie, gdyby ktoś miał problemy                     z ogarnięciem tak wspaniałego pomysłu.
   - Który przetrzymywał – ciągnął niezrażony Pierwszy.
   - Zły Czarnoksiężnik z krainy ONZ!
   - Który zatrudnił dwunastu krasnali ogrodowych, jako pomocników!
   - My się ich nie baliśmy. To takie straszne wapniaki były, te z pustych w środku – Po pewnym czasie, numeracja Gawędziarzy się z lekka zacierała.
   - A jeden ciągle pokazywał dupe! – To na pewno był Trzeci.
   - Nagle futerka naszych gospodarzy tak śmiesznie zafalowały i…
   - Nadpłynął rekin, pożeracz małych, futerkowych stworzonek.
   - Ach! – zakrzyknęły dzieci, które dawno powinny już spać, choć nikt sobie nimi teraz nie zawracał głowy.
   - Wyszczerzył zęby, które były taaakie duże – Pierwszy ponownie rozłożył ręce, ale tym razem wiecznie czujni słuchacze wykonali zgrabny unik. – Rozszerzył paszczę na olbrzymią szerokość – Tak, Pierwszy cierpiał na poważne kompleksy.
   - Tylko my nie wpadliśmy w panikę.
   - Co to, to nie!
   - W końcu rekin pożerał jedynie małe, słodkie, futerkowe stworzonka.
   - Wtedy wzięliśmy sieć i skoczyliśmy na bestię, splątując ją w śmiercionośnych splotach śmierci! – Drugi uniósł się z krzesła, markując kilka pchnięć łyżką, co zaowocowało opryskaniem słuchaczy kaszą i skwarkami.
   - Postanowiliśmy, że nadeszła pora, by zająć się złym czarnoksiężnikiem.
   - Nie będzie nam tu gupi dziad pluł w galaretkę!
   - Spadówa dziadu!
   - No więc podążaliśmy po nitce do kłębka, prosto do jego zatęchłej kryjówki – powiedział Pierwszy, który, prócz kompleksów, przejawiał skłonność do dramatyzowania.
   - Właściwie, to całkiem zadbana była... Zasady BHP, ppoż., Hi-Fi, AC, OC, WC... Wszystko  w standardzie – Trzeci oglądał zdecydowanie za dużo reklam.
   - Nieważne. Dziad był wysoki niczym wieża i miał dużego…
   - Ptaka… Czy raczej papugę.
   - No i wtedy przyszedł sztorm! – ryknął trzeci, nieco za mocno odbijając się od stołu, dzięki czemu popisał się pięknym orłem.
   - Czarnoksiężnik zakrzyknął: „to będzie dopiero cholerny sztorm!”, czy coś w tym stylu.
   - Dla mnie, brzmiało to jak „Bul, bul, bul”.
   - Złego maga połknął zielony wir śmiertelnych glonojadów!
   - Właśnie!
   - Taki był cholerny sztorm – podsumował Pierwszy.
   Słuchacze wyczuli, że opowieści nadszedł kres i zaczęli zbierać się do wyjścia. Wędrowni Gawędziarze słyszeli wymieniane szeptem uwagi „Ale bzdury! Tylko gupki coś takiego byli w stanie wydumać. Nie wierzę w to, co gadają!”... Wreszcie Pierwszy odezwał się jako, cóż za niespodzianka, pierwszy.
   - A pamiętacie, jak…?
   Ludzie, jak za dotknięciem magicznej różdżki, zaczęli z zapałem pchać się do środka. Gawędziarze znów będą opowiadać.

9
Faza grupowa / Walka XIII: Zidane VS Link
« dnia: Stycznia 21, 2007, 04:07:46 pm  »
   Patrzyłem na wszystko, byłem tam, gdy to się zaczęło... Dwie postacie, stworzone z niczego, wzrostem podobni dzieciom. Chłopcy, rozebrani do pasa stali naprzeciwko siebie i mierzyli wzrokiem, trzymając w rękach błyszczące sztylety. Tak cholernie ostre, że mogły spokojnie rozpłatać mężczyznę mojej postury jak świniaka. Lecz oni nie zwracali na mnie uwagi, byli zbytnio zajęci sobą. Z resztą, kto w ogóle patrzy na pijaczka, kończącego własne życie wśród przemoczonych kartonów?
   Ta dwójka wyglądała na wyrwanych z innego świata, ciśniętych na ganek mojego przenośnego domu. Jeden miał długie blond włosy i spiczaste uszy, niczym jakiś elf z durnej bajeczki, a jego przeciwnik (bo właśnie tak ich odebrałem... wrogowie, którzy zaraz skoczą sobie do gardła. Dzikie kundle, obciążone ostrą wścieklizną) o równie jasnych włosach, wyglądał niczym grzyb, wyrastający pod samotnym drzewem w centrum miasta. Głupi halucynek, paź z książki historycznej i właśnie w tym do siebie pasowali.
   Nie było żadnej wymiany zdań, wyciągnęli ostrza przed siebie i skoczyli. Wymieniali szybkie cięcia, blokowali, unikali z gracją baletnic, tylko dokleić im rajtuzy i można pobierać opłaty za przedstawienie. Żelazo błyszczało w świetle sodowych lamp, tnąc powietrze z jękiem, napotykając na przeciwnika, sczepiając się z nim przy wtórze szczęku i wodospadów iskier, spływających na bruk jak umierające ognie sztuczne. Nie bałem się i to było najdziwniejsze. Patrzyłem na nich, oczarowany.
   Długouchy naparł na Grzybka barkiem, powalając go w kałużę błota.
   - Teraz zginiesz, Zidane – wyszeptał, pochylając się nad powalonym i szykując ostrze do ciosu.
   - Chciałbyś, Link – warknął chłopak, dziedziczący imię po piłkarzu.
   Leżący uderzył pięścią w kałużę, rozchlapując błoto, używając niespodziewanego sojusznika do oślepienia elfa. Gdy tamten się zatoczył, Zidane zerwał się na nogi i pchnął sztyletem w brzuch Linka. Ostrze weszło gładko, nie natrafiając na nic twardszego od skóry.
   Patrzyłem na tę scenę i czułem wzbierające we mnie mdłości. Jednak nie odważyłem się odezwać i milczący obserwowałem, jak życie uchodzi z elfa czerwonym strumieniem. Gdzieś z tyłu mojego umysłu tłukł się zawód, stawiałem na Linka.
   Jednak walka jeszcze się nie skończyła. Ranny przywołał z powietrza dziwny instrument. Wyglądał jak okaryna, lecz nie miałem pewności, edukacja wyniesiona ze szkoły muzycznej dawno się zatarła.
   Link wytłoczył resztki powietrze z zamierających płuc i dmuchnął w ustnik instrumentu. Zidane chyba przeczuwał co się stanie, ponieważ wyszarpnął sztylet z cała przeciwnika, zamierzając się do kolejnego ciosu. Nie zdążył, elf rozpłynął się w powietrzu.
   Jednak nie całkowicie.
   Podobny dźwięk rozległ się gdzieś powyżej i na zdezorientowanego chłopca spadł odziany na zielono cień. Link powrócił poprzez czas i przestrzeń, a jego rysy zdawały się starsze, ruchy pewniejsze. Po ranie nie pozostał nawet ślad, z resztą i tak byłby zasłonięty przez koszulę barwy lasu wiosną.
   Jedynie sztylet się nie zmienił. Błyszczące ostrze wgryzło się w kark Zidane’a, zgrzytając o kręg i opuszczając jego ciało poprzez rozpłatane gardło. Chłopcu nie pomogłaby nawet podróż w czasie.
   Link wyszarpnął broń z umierającego ciała i ciął raz jeszcze, otwierając pokonanemu trzewia. Nie widziałem, co trup jadł na obiad, ale flaki ukazały mi się w całej okazałości.
   Zidane umarł nim uderzył o błotnistą ziemię.
   Do dziś nie wiem, czy oni mnie widzieli. Przeżyłem i widziałem, jak żywy i martwy rozpływają się w powietrzu. Nie była to pijacka mara, ponieważ od tygodnia nie piłem... Dowiem się co to było, a tajemnicę zabiorę ze sobą do grobu.

10
Faza grupowa / Walka VI: Cloud VS Yuffie
« dnia: Grudnia 24, 2006, 02:35:37 pm  »
Zachodzące słońce barwiło poszarpane szczyty gór na krwistoczerwono. Wiatr, mozolnie, dzień za dniem odłupujący ziarna z niewzruszonych ścian, stawał się coraz chłodniejszy. Na niebie powoli zaczynały wykwitać gwiazdy, zwiastując pogodną, choć zimną noc. Życie zamierało w tych gościnnych za dnia, a śmiertelnych nocą, górach. Lecz tym razem nawet małe owady omijały konkretne miejsce… był nim płaskowyż, jedna z niewielu formacji skalnych, gdzie można było spokojnie przeczekać kaprysy natury i pogody.
Razem z ostatnimi promykami słońca, na skały spełzły dwa ogniste słupy, niosące w sobie posłańców bogów. Jednak tym razem aury wojowników były w zadziwiający sposób podobne do siebie. Oczyszczające płomienie uderzyły o podłoże, rozpraszając wokół siebie iskry Woli. Te, uwolnione, zaczęły przeskakiwać po kamieniach, podpalając karłowate krzaczki, które z takim trudem wyrosły wśród niedostępnych ścian.
Naprzeciw siebie stało dwóch ludzi. Mężczyzna i kobieta. Wyrazy ich twarzy wyraźnie udowadniały, że Posłańcy skądś się już znali. Kobieta, imieniem Yuffie, była niewysoką osobą o krótkich, czarnych włosach, powstrzymywanych od dostania się do oczu za pomocą szarej bandany. Stalowy naramiennik wraz z połączonym z nim brązowym, grubym rękawem, dziwnie komponował się z zieloną koszulką i brązowymi spodenkami.  Przed nią, wbita w twarde, stalowe podłoże, widniała stalowa gwiazda, uzbrojona w cztery, śmiertelnie groźne kolce. Broń błyszczała czerwienią, jakby uchwyciła krwawe promienie, nim słońce całkowicie skryło się za horyzontem.
- Że też musiałam trafić akurat na ciebie – Dziewczyna skrzywiła się z dezaprobatą. – Od początku pod górkę. – Zaczęła kręcić młynki rękami, rozgrzewając się po podróży.
- Masz pecha – mruknął Cloud. – Będzie mi ciebie brakowało, Yuffie.
Mężczyzna był wysokim blondynem, o butnie sterczących włosach. Jedno z jego ramion skrywał naramiennik, wyglądem przypominający minę, a ciało ochraniał ciemnoniebieski uniform, pamiątka po służbie w elitarnym oddziale SOLIDER. Cloud sięgnął za siebie i złapał za głownię miecza. Stal mogła równie dobrze służyć jako przerośnięty tasak. Szerokie ostrze nie było jednak głównym źródłem niebezpieczeństwa… sam ciężar broni wystarczał, by nawet tępy miecz przerąbał dziewczynę na dwoje.
- Chcesz walczyć, by ją ożywić, prawda? – zapytała Yuffie, ocierając usta wierzchem rękawicy.
- Tak – Cloud szarpnął za uchwyt broni i wystawił ostrze przed siebie, gotów w każdej chwili zaatakować.
- Romantyk – Dziewczyna z udawaną przesadą zatrzepotała rzęsami.
- Nie pytam czego ty chcesz.
- Słusznie. I tak byś się nie dowiedział – Yuffie uśmiechnęła się pobłażliwie.
Dziewczyna wyszarpnęła gwiazdę ze skał i rzuciła nią w Clouda, wykorzystując coraz szybciej zapadający zmrok, by zaskoczyć przeciwnika. Mężczyzna wykonał szybki ruch rękami i bron Yuffie ześlizgnęła się po stali, krzesząc iskry, które niczym sztuczne ognie rozświetlały noc. Nieskazitelna stal miecza została naznaczona głęboką rysą. Nawet jeśli Yuffie polegnie, to Cloud zostanie z pamiątką.
Mężczyzna zaczął biec w kierunku przeciwniczki, biorąc szeroki zamach, chcąc przeciąć dziewczynę na dwoje. Yuffie rzuciła się na ziemię i przeturlała pod ostrzem. Blondyn zmienił chwyt i wybijając się w powietrze, skręcił ciało, prowadząc miecz za dziewczyną. Płaz broni uderzył Yuffie w plecy, pozbawiając tchu i czucia w nogach.
- Ty palancie – wysyczała, dysząc płytko. Zaczęła czepiać się skalnego podłoża i przesuwać się w stronę gwiazdy.
Ostre kamyki wbijały się w jej dłonie, łamały paznokcie i targały ubranie. Jednak Yuffie była zbyt zdeterminowana, by zważać na ten dodatkowy, niepotrzebny ból.
Cloud stanął nad nią, patrząc na zdesperowaną przyjaciółkę z litością w oczach. Jednak marzenia zdobyły przewagę nad sentymentem. Ostrze miecza uniosło się, a następnie skierowało w dół, chcąc przybić czołgającą się do skał. Nie wahał się, tą decyzję podjął za niego ktoś inny.  Sztych ruszył na spotkanie przeznaczenia i zwycięstwa. Wtedy, ciało miedzy łopatkami Yuffie rozbłysło na niebiesko.
Sekundy przed śmiercią, dziewczyna użyła materii, by stworzyć tarczę ochronną. Miecz jeszcze chwilę pokonywał opór przeźroczystej bańki, aż wreszcie odskoczył. Siła, z jaką to się stało, zaskoczyła Clouda, przez co wypuścił stal z rąk. Miecz przekoziołkował w powietrzu i wyleciał za płaskowyż, jeszcze chwilę uderzając o skały i płaczliwym dźwiękiem nawołując właściciela.
- Więc chcesz walczyć w ten sposób? – warknął blondyn, a jego sylwetka rozbłysła dziesiątkami różnokolorowych światełek.
- Tak – Yuffie uśmiechnęła się drapieżnie. – Widzę, że mam duże szczęście... Tyle materii tylko dla mnie.
Ciało dziewczyny zaczęło mienić się białym światłem, rozpraszającym mrok nocy, składającym się z tysięcy różnych, małych, kolorowych kuleczek. Nagle załamało się, zaczęło migotać i gasnąć, aż czerń oplotła biel i pożarła ją, zlewając się z nocą.
- Używasz czarnej materii? Po tym wszystkim, co przez nią przeszliśmy? – wykrzyknął przerażony Cloud.
Mężczyznę opuściły siły, opadł na kolano i wyciągnął przed siebie drżącą rękę, chcąc pochwycić przeciwniczkę – walczył za marzenia.
W jednym momencie przeżył wszystko raz jeszcze. Ogrom uczuć zwaliło się na niego, niemal rozsadzając mózg i serca, rozdzierając wolę walki i rzucając go w otchłań rozpaczy.
- Aeris! Nieee!!! – ryknął, waląc pięściami o skałę. Yuffie usłyszała zgrzyt łamanych kości i zobaczyła, jak spod paznokci Clouda wypływa krew.
Dziewczyna przybliżyła się, pozwoliła czarnemu światłu pochłonąć w całości swego przeciwnika. Jedynymi jasnymi punktami były jej oczy, zimne i bezwzględne, tak niepodobne do dawnej Yuffie. Wyciągnęła przed siebie dłoń, zaciskając ją w pięść, wzywając do siebie materię zagnieżdżoną w ciele Clouda.
Dziesiątki kulek na powrót się rozjarzyły, dołączając swój blask do czerni, mieszając się z nią. Gwiazda podpłynęła do drugiej ręki dziewczyny, przyciągnięta przez nowe źródło grawitacji. Moc meteoru została zamknięta w wątłym, dziewczęcym ciele Yuffie.
Materia, jedna po drugiej zaczęła wyrywać się z Clouda, rwąc wątłą, cielesną powłokę i dziurawiąc ją. Kule poleciały do Yuffie, znacząc swą drogę krwawą mgiełką, opadającą na skały.
- Moje kochane – Dziewczyna rozłożyła ręce, przyjmując nową energię do siebie.
Czarna materia była bardzo pazerna sojuszniczką. Dziewczyna szukała jej długo, ale gdy w końcu udało jej się dopiąć swego, okazało się, że nowa broń może zabić i ją, wysysając powoli energię... Jednak było światełko w tunelu. Czarna siła wolała żerować na sobie podobnych – innych materiach. Kolejny powód dla Yuffie, by powiększać własne zbiory.
- Dobranoc, blondasku – Posłała Cloudowi buziaka, po czym rzuciła w jego stronę gwiazdą.
Bron ułożyła się prostopadle do podłoża i trąc o skały, zmierzała wprost do celu, w stronę klęczącego mężczyzny. Ostrza przebiły jego gardło, brzuch i krocze... krew pociekła po stali, zbierając się na uchwycie i ściekając na płaskowyż. Ciało oparło się na gwieździe, wyglądając, jakby Cloud tulił broń do siebie w parodii przyjacielskiego gestu.
Yuffie podeszła do byłego przyjaciela i oparła na trupie nogę, chwytając za swą broń. Mocnym szarpnięciem posłała ciało do tyłu, wyrywając z niego stal. Machając nią w powietrzu, strzepując ostatnie kropelki krwi, usiadła na kamieniu, wpatrując się w usiane gwiazdami niebo.

11
Faza grupowa / Walka II: Dante VS Seymour
« dnia: Grudnia 10, 2006, 01:22:40 pm  »
Wiatr przeczesywał łany soczyście zielonej trawy. Czyste, błękitne niebo zdawało się dawać gwarancję dobrej pogody, wywabiając wszelakiej maści zwierzęta ze swych kryjówek. Na linii pobliskiego lasu przebiegała rodzina króliczków, a nad morzem trawy krążyły ptaki, leniwie wypatrując prawdopodobnego posiłku. Słońce gładziło korony drzew łagodnymi promieniami, grzejąc, choć równie dobrze mogłoby palić.
Nagle wiatr wzmógł się, unosząc z sobą wrażenie idyllicznego spokoju                               i bezpieczeństwa. Na błękitnym nieboskłonie wykwitł czarny kleks i zaczął się rozlewać, zaciemniając sielski obrazek, mrożąc serduszka zwierząt grozą, wpychając je na powrót do bezpiecznych schronień. Wszystkie, od potężnego wilka aż po motyla drżały, uciekając. Sekundy później czarna kopuła dotknęła ziemi, wyrywając ją ze znanego wymiaru, zabierając w podróż poprzez czas i przestrzeń.
Płynna materia, z jakiej zbudowane było niebo rozstąpiła się w dwóch miejscach, przepuszczając Wolę i Energię istot, które nie miały oblicza, ale rządziły rzeczywistością.
Jako pierwszy uderzył o ziemię słup ognia, niosący w sobie wysokiego, białowłosego mężczyznę w czerwonym płaszczu. Oczyszczający żywioł rozlał się po ziemi, wypalając sporych rozmiarów krąg w miejscu, gdzie teraz stał awatar bóstw. Istota o imieniu Dante. Zabrany z własnej rzeczywistości byt, zmuszony do walki i zwyciężania, wabiony wizją dowolnego życzenia. Łypał teraz spod byka na przywoływanego przeciwnika, ściskając mocno w dłoniach dwa, srebrzyste pistolety. Wyćwiczonym ruchem ukrył je w połach płaszcza, po czym zdjął przewieszony przez plecy miecz – jego jedyną pamiątkę po ojcu. Stal wbił w ziemię przed sobą, koncentrując się jedynie na zadaniu.
Jego przeciwnikiem okazał się być postawny mężczyzna z zawadiacko sterczącymi trzema kosmykami niebieskich włosów. Jeden z nich zwieszał się nad czołem, a dwa pozostałe wyrastały z tyłu głowy Seymoura. Cała jego postawa aż biła dumą oraz szlacheckim poczuciem wyższości nad resztą świata. Luźna szata, zdobiona szkarłatem                  i błękitem wisiała na jego sylwetce, zdając się być wręcz przepełniona doskonałymi skrytkami dla broni. Jednak najgroźniejszym atutem Seymoura nie były rzeczy materialne, tylko magia – władza nad energią. Choć nawet gdyby zawiodła, w dłoniach ściskał długi kij, zakończony okręgiem, poprzecinanym przeróżnymi wzorami. Broń była groźna, choć doskonale widoczna.
Wicher raz jeszcze uderzył, porywając wraz z sobą piach i źdźbła dziwnie poszarzałej trawy. Przez czerń nieba przewinęła się błyskawica, dając mężczyznom sygnał do rozpoczęcia pojedynku.
Nim pierwsza kropla magicznego deszczu zbliżyła się do ziemi, Dante rzucił się do przodu, szarpnięciem wyrywając z ziemi miecz. Seymour wciąż patrzył na atakującego, nie poruszając ani jednym mięśniem. Białowłosy odbił się od ziemi, wzlatując wysoko, po czym zaczął spadać wprost na przeciwnika, wykorzystując opór powietrza do wzięcia większego zamachu. Krople deszczu uderzały o stal, sycząc i ulatując w postaci pary wodnej. Ostrze zmierzało na spotkanie twarzy Seymoura, zdawając się zwiastować rychłą śmierć.
Wtedy niebieskowłosy wykonał pierwszy ruch. Zatrząsł rękawem i wyrzucił              w powietrze błyszczące ziarenko. Stal trafiła na opór magicznej skorupy, która w jednej chwili otoczyła Seymoura. Miecz ześlizgnął się po zbroi, krzesząc fontanny iskier. Dante odskoczył i jeszcze w locie wypuścił z rąk oręż, wyciągając pistolety. Otworzył ogień, opróżniając oba magazynki i nagrzewając lufy. Żaden z pocisków nie przebił osłony, choć udało się ją troszkę naruszyć – w dwóch miejscach pojawiły się małe, długości paznokcia, rysy. Seymour wyciągnął ręce przed siebie, rozkładając palce. W stronę Dantego pomknęły dwa pociski energii. Pierwszy był czarny jak noc, niósł ze sobą smród śmierci i rozpadu. Drugi mienił się blaskiem świętego błękitu oraz bieli anielskich skrzydeł.
Dante okręcił się wokół własnej osi, przewijając się pomiędzy kulami. Niestety, nie do końca mu się udało, ponieważ czarna otarła się o jego prawą rękę, wywołując natychmiastowy skutek. Kończyna zawisła bezwładnie. Nie bolała, po prostu obumarła, stając się suchą i śmierdzącą zgniłym jajem. Białowłosy zębami wydobył z wewnętrznej kieszeni płaszcza magazynek, szybko wsuwając do pustej komory. Mocnym uderzeniem o własny tors zablokował pociski w środku. Znów poderwał się do biegu, otwierając ogień. Druga dłoń wciąż trzymała pustą broń. Mierzył w powstałe rysy, chcąc choć trochę osłabić zaklęcie.
Gdy był już blisko Seymoura, odbił się od ziemi, przelatując nad przeciwnikiem, posyłając ostatni pocisk w głowę niebieskowłosego. Ołowiany posłaniec uderzył w lewe ucho mężczyzny, odłupując je razem z kawałkiem skorupy. Seymour zatoczył się, starając zatamować dłońmi krwawienie. Pospiesznie zbierał energię, mając zamiar rzucić zaklęcie leczące.
Dante wykorzystał chwilę dezorientacji wroga i odtoczył się, zostawiając opróżnione pistolety za sobą. Skoczył w bok, łapiąc za miecz. Skoncentrował się, przesyłając cząstkę siebie w stal. Krew pociekła mu spomiędzy palców, wylewając się również z oczu i uszu, ale broń zaczęła błyszczeć niebieską poświatą… Teraz już żadna magia nie była w stanie go powstrzymać.
Tymczasem Seymour przygotował się do ataku. Z jego dłoni wystrzeliły dwie ogniste kule, mknąc w stronę białowłosego. Ogień rozerwał ziemię, wypalając kolejne połacie trawy. Seymour dał się ponieść wściekłości, miotając wokół siebie płomieniami. Żaden nie mógł sięgnąć Dantego.
Smród palonego mięsa uderzył w nozdrza białowłosego nim zrozumiał, że unik się nie powiódł. Zwęglona skóra pokryła się bąblami, a posoka lała się strumykami z pęknięć, zmieszana z oleiście żółtą ropą. Ból prawie pozbawił białowłosego przytomności, pulsując regularnymi, bezwzględnymi falami, domagając się wypuszczenia z rąk stali. Nawet, jeśli chciałby, to nie mógł, ponieważ ogień przylepił jego dłonie do krzyża miecza na stałe.
Seymour wydał z siebie okrzyk zwycięstwa i zaatakował, raz jeszcze posyłając                w Dantego dwa, różnokolorowe pociski. Tym razem białowłosy wiedział co ma zrobić. Rzucił się w stronę błękitu, omijając czarną śmierć. Poczuł przyjemne ciepło, rozchodzące się po ciele, łagodzące cierpienia i przywracające czucie w prawej ręce. Teraz był gotów.
Seymour już wcale nad sobą nie panował. Zamachnął dłońmi w powietrzu i, wydając z siebie zwierzęcy ryk, rozłożył ręce na podobieństwo krzyża. Nic nie pozostało z dumy                i szlachectwa. Ogień wystrzelił spod jego stóp, otaczając twórcę ochronnym kręgiem. Błyszczące, opętane szaleństwem oczy miotały czarne błyskawice, a z dłoni po raz trzeci wystrzeliły dwa pociski.
Dante zatoczył półokrąg mieczem, uderzając płazem w czerń. Włożył w ten ruch całą siłę, ale i tak musiał się chwilę siłować, nim kula zmieniła kierunek lotu.
Seymour ryknął, ale tym razem ze zdziwienia, patrząc jak jego własna broń przebija się przez płomienie. Niebieskowłosego odrzuciło wprost na polanę po drugiej stronie ściany ognia. Upadł i natychmiast zaczął się toczyć, starając się ugasić płonącą szatę. Nagle zatrzymał się, a jego źrenice rozszerzyły się do granic możliwości. Ostrze Dantego zostało wbite w ciało Seymoura zaraz pod grdyką, gruchocząc mostek, tnąc mięśnie, rozrywając płuca i zgrzytając o kręgosłup. Niebieskowłosy został przybity do ziemi i nasączał ją własną krwią.
- Wcale nie taka błękitna – zakpił Dante, ruszając mieczem w obie strony, poszerzając ranę.
Wyrwał stal z truchła i pochylił się nad nim. Chwilę pogrzebał w kieszeni płaszcza             i wyciągnął dwie monety oraz paczkę papierosów. Przykrył oczy Seymoura miedziakami, po czym przypalił papierosa od jeszcze tlącej się szaty trupa.
- Dzięki – powiedział. Zaciągnął się i dmuchnął dymem w twarz byłego przeciwnika.

 

12
FanFik / Zwykły strach
« dnia: Listopada 28, 2006, 08:49:40 pm  »
Oto nowe opowiadanko z mojej... khem... stajni. Zapraszam do lekturki i komentowania. Mogę jedynie zapewnić was, że nie jset tak chore jak "Porwanie" :D Mam nadzieję, że się spodoba.

-------------------------------

Zwykły strach
Dla Moniki...


- Tatusiu? – Agatka złapała Piotrka za rękaw. – Czy potwory istnieją? Czy wyjdą spod łóżeczka, gdy zamknę oczy? – Dziewczynka patrzyła na mężczyznę tym specjalnym wzrokiem zranionej sarenki.
- Ależ skąd, kochanie – odpowiedział Piotrek, mierzwiąc dziecku starannie uczesane, kasztanowe włosy. Gdy to robił, Agatka zawsze wybuchała śmiechem, ale nie teraz. Widać, temat był dla niej zbyt ważny. – Potworów nie ma. Przecież już ci to udowodniłem.
- Tak – Dziewczynka chwilkę się zawahała, ostrożnie dobierając słowa. – Ale wczoraj przyszedł do mnie taki wysoki pan i powiedział, żebym dziś nie zasypiała.
- Rozmawiałaś z obcym? – głos taty stał się niebezpiecznie chłodny. – Pamiętasz,                       co mówiliśmy z mamą?
- Tak – Agatka pokornie spuściła wzrok. – Przepraszam…
- No już – Piotrek objął córeczkę. – Ale nie rób tego więcej, proszę. Boimy się o ciebie, wiesz?
- Tak – Dziewczynka cmoknęła tatę w policzek. – Nie musisz się martwić tatusiu. Jestem już duża… Jutro będę miała aż osiem lat.
- Dość duża, by dać radę potworom? – zapytał Piotrek, komicznie ruszając brwiami.
- Tak jest! – krzyknęła radośnie. Uwielbiała numer z brwiami.
- To śpij już, brzdącu. Jutro musisz być wypoczęta.
Agatka nastawiła policzek, szykując się do codziennego cmoka na dobranoc… Był nieco szorstki, ale i tak lubiła ten zwyczaj. Tato zawsze zostawał w jej pokoju, gdy mamusia szła się kąpać. Opowiadał jej wtedy różne historyjki, a gdy była już śpiąca, wychodził, gasząc światło.
- Dobranoc – powiedziała, po czym szeroko ziewnęła.
- Pchły na noc – odpowiedział Piotrek, to również był ich mały zwyczaj.
Agatka trochę bała się potworów spod łóżka, ale skoro tatuś powiedział, że da sobie z nimi radę…
Ostrożności nigdy za wiele – pomyślała rezolutnie i położyła obok siebie niewielkiego pluszowego Heffalumpa.
Dziewczynka chwilkę pokręciła się na łóżku, po czym zasnęła spokojnym, pozbawionym zmartwień i problemów, snem. Fioletowy słonik patrzył prosto przed siebie, broniąc Agatki przed wszelkim nocnym złem.
Gdy Piotrek położył się do łóżka, jego żona już tam była… Czekała na dobranocną porcję czułości. Cóż, może dziecko nieco zmąciło tę stronę ich związku, ale nie przejmowali się…                  Od urodzenia Agatki byli sobie jeszcze bardziej bliżsi. Natomiast, gdy dziewczynka zasypiała…             co tu dużo tłumaczyć? Uważali jedynie, by sprężyny w materacu nie skrzypiały zbyt głośno.

Mężczyznę obudził chłód podłoża. Rozchylił powieki i od razu zrozumiał, że nie jest tam, gdzie zasypiał. Leżał na sterylnie białych kafelkach, a parę centymetrów nad jego nosem unosiła się czarna mgła, która przypominała Piotrkowi jak parę lat temu katował pierwszą część gry Silent Hill. Chciał wyciągnąć rękę, poczuć ciemność pod palcami, zagłębić się w czarną materie i wyrwać się           z dziwnego snu, ale ciało nie reagowało na rozkazy mózgu. Pomyślał, że gdyby mógł spojrzeć w dół ciała, to zobaczyłby tabliczkę z napisem Strajk okupacyjny.
- Co jest, kurnasz? – zapytał… Mężczyzna wolał takie coś od głupiego „ossochosi?”.
- Czołem, cwaniaku.
Piotrek usłyszał w głowie dziwny, przyprawiający o ciarki głos i wiedział, że śni.
- Nie byłbym tego taki pewien, spryciarzu.
Murowane, że sen… Nikt nie potrafi czytać w myślach, bo to byłoby… paranienormalne.
- Jaki pewny, popatrz go – Znów ten głos, ale tym razem ociekający ironią. – Wstań, mam dość patrzenia w głupią mgłę.
Mężczyzna poczuł, że czucie powraca do jego ciała, rozchodząc się po nim razem z krwią. Znów mógł się poruszać, ale tym razem nie był taki pewien, czy chce. Wreszcie coś szarpnęło go za ubranie i Piotrek zanurzył się w ciemność. Przed oczami wirowały przeróżne wizje sennych koszmarów. Twarzą wpadł w sen z ogromnym pająkiem, zabijającym kury na grzędach, tułów przeleciał przez marę o seryjnym mordercy niewinnych rabatek jakiejś baby, nogi natomiast wystraszyły roztargnionego potwora ze snu małego chłopca.
Gdy Piotrek wynurzył się z mgły, jego oczy zaatakował blask śnieżnobiałego korytarza. Mężczyzna skrzywił się, nie potrafiąc zaakceptować tak nagłego przeskoku.
- Nie dość, że za bardzo pewny siebie, to jeszcze taki delikatny – roześmiał się ktoś, kto wcześniej mówił do głowy Piotrka. Tym razem głos pokonywał nieco dłuższą drogę, docierając do mózgu przez uszy.
- Kim jesteś?
- Wszyscy tacy sami, doprawdy… aż wstyd. Jestem prawowitym Władcą Snów, który został wykopany ze stanowiska przez głupiego satyra – Gorycz lała się ze słów istoty szeroka rzeką. – Stwierdził, że moje koszmary są głupie i wyrzucił mnie tu, razem z nimi… Widziałeś je, prawda?
Piotrek patrzył się na przybysza z mieszaniną zaskoczenia i rozbawienia… Ktoś wyrwał go ze snu i rzucił w dziwne miejsce, pozbawiając nawet czasu na przebranie się, więc siedział w spodniach od piżamy i podkoszulku. Sprawcą całego zamieszania był dziwny, włochaty stwór z czerwoną kokardką, zawiązaną na czubku długiego nochala. Wyglądał, jak rudowłosa odmiana Tego z Rodziny Adamsów. Tylko, że zamiast ciemnych okularów miał nos.
- Masz mnie natychmiast wypuścić z tego miejsca – warknął Piotrek, nagle nabierając pewności siebie.
- Daj mi dokończyć, bo inaczej pożałujesz, bucu – istota odparła, używając tonu, który wykluczał sprzeciw. – Najpierw, chciałbym się przedstawić. Nazywam się Tumorous i od niepamiętnych czasów sprawowałem pieczę nad snami w tej części wszechświata.
- A co mnie to…
- CISZA! – Tumorous ryknął potężnym głosem. – Daj mi dokończyć, bohaterze, ostrzegam cię – Stwór milczał, czekając na odpowiedź Piotrka, a gdy ta nie nadeszła, ciągnął dalej, wyraźnie zadowolony. – Widać, że pojąłeś, cudownie. Energia stworzyła mnie, bym stał się Panem Snów                 i prawdziwie ukochałem to zajęcie. Starałem się dzielić nocne marzenia sprawiedliwie, po równo… Wszystko było dobrze, póki mój podwładny, Pan Koszmarów nie zdecydował, że ma ochotę na awans w hierarchii.
Wyglądało na to, że biurokracja dotarła już wszędzie…
Co za głupi sen… Chyba zjadłem coś nieświeżego. Winogrona? – myślał leniwie, już wcale się nie obawiając.
- Czyżbyś mnie lekceważył, śmiertelniku? Zatem teraz słuchaj dokładnie, bo chodzi tu o życie twojej córeczki.
Te słowa spowodowały, że Piotrek momentalnie się najeżył. Jeśli ktoś grozi jemu, to trudno, ale każde złe słowo skierowane przeciwko jego rodzinie… Wypowiadający je mógł się oficjalnie czuć się martwy.
- Ty owłosiony gnojku – warknął mężczyzna, zaciskając pięści ze wściekłości. Mimo tego, że we śnie nie dzieją się takie rzeczy, krew pociekła spomiędzy pobielałych palców.
- Uważaj, uważaj, tępaku – Tumorous roześmiał się, samą siłą woli zmuszając Piotrka do rozwarcia palców.
Wewnątrz dłoni widniało osiem krwawiących półksiężyców. Mężczyzna wciąż dyszał wściekłością, ale nie mógł nic zrobić. Czucie ponownie opuściło ciało, tym razem zabierając ze sobą głos.
- Ostrzegałem. Jesteś niespokojny, więc od razu przejdę do sedna, omijając historię... co prawda lubię ją, ale na opowiadanie dwustu tysięcy lat mej kariery może zabraknąć nocy – Tumorous roześmiał się głośno. – Ten dupek, którego imienia nie wymienię, zamienił mnie w tego potwora – warknął, poruszając nosem – samemu zamieniając się we mnie. Teraz skazał niezliczone rzesze na cierpienie w koszmarach. Potrzebuję ciebie, by to odmienić.
Piotrek odzyskał głos… Tumorous chciał, by mężczyzna zadał pytanie.
- Dlaczego właśnie ja? Przecież ja nawet nie wierzę w te brednie.
- Właśnie dlatego… Powiedziałem, że to dotyczy również twojego dziecka, prawda?
Wreszcie sens dotarł do mężczyzny. Stwór nie groził Agatce, on go ostrzegał.
- To ty byłeś tym wysokim mężczyzną?
- Tak… starałem się ostrzec wszystkie dzieci w tym samym momencie… Zużyłem większość pozostałej mi mocy, ale prawie mi się udało – Głos Tumorousa wypełniał autentyczny smutek. – Dlaczego wybrałem ciebie? Bo zobaczyłem, że dla córeczki zrobisz wszystko. Zrozum, jeśli ci się nie powiedzie, ona będzie najbardziej cierpiała.
- Co mam zrobić? – Piotrek nie miał zamiaru dłużej zwlekać.
 
Drzwi więzienia Tumorousa zamknęły się za mężczyzną z suchym trzaskiem, po czym zaczęły rozwiewać. Na ten widok, przez myśli Piotrka przegalopowały podejrzenia o zasadzkę, podstęp i cała gama sposobów, na które będzie mógł pozbawić Stwora głowy… Wtedy się zaczęło.
Biały korytarz zaczął pokrywać się wypełnionymi rdzawą substancją bąblami… do złudzenia przypominała krew… Czarna mgła pod nogami stała się lepka, tłamsząca i groźna. O ile koszmary Stwora były niegroźne i czasami wręcz… śmieszne, to te tu zdawały się groźne i doprowadzające nawet najodporniejszych do nocnego moczenia. Światło na końcu stało się ciemnością. Piotrek wtedy zrozumiał, że znalazł się po drugiej stronie lustra.
Pan Koszmarów przemienił jasne ściany pogody ducha i nadziei w coś odrażającego, ociekającego rdzawym płynem,. Nagle coś chwyciło mężczyznę za nogi i pociągnęło w dół. Piotrek już nie pamiętał mantry, mającej pomóc w uświadomieniu sobie, że to tylko sen… Ta rzeczywistość stała się częścią również i niego samego.
Leciał przez ciemność. Dawno stracił orientację, zapomniał gdzie jest góra, a gdzie dół. Czuł, jak mrok Koszmarów pcha ku niemu lepkie macki, jak wyciąga siły, pozostawiając jedynie pustkę              i obojętność. Widział, jak dzieci były mordowane przez rodziców i jak pociechy cięły członków rodziny. Patrzył na zakopywane żywcem zwierzęta i noworodki topione w sadzawkach. Wszystkie patologie tego świata przewijały się przez umysł mężczyzny, mieszając zmysły, wypychając z pamięci każde wspomnienie łączące się z radością i bezpieczeństwem. Piotrek nie pamiętał jak długo spadał,          z resztą nic go to nie obchodziło. Nic… nie widział powodu, dla którego miałby walczyć o siebie,                o powrót do rodziny, do Moniki, do Agatki.
Wtedy, gdzieś daleko przed nim, zamajaczyła czerwona plama błony, zasłaniającej wyjście            z dziwnego miejsca. Uderzył stopami w coś twardego. Znów był w korytarzu. Cały, choć zataczający się z powodu ostrych zawrotów głowy.
- O żesz k***a – wysapał, starając się ze wszystkich sił powstrzymać dobijającego się do wyjścia pawia.
Cienie za Piotrkiem zafalowały, poczęły się przemieszczać, znacząc drogę szarymi ścieżkami śluzu.
- Co? – pokonując opór zmęczonego ciała, mężczyzna odwrócił się i wybałuszył oczy           ze zdziwienia.
Korytarz ożył, zbierając się w dużą kulę cienistych ciał. Sylwetki przewijały się po powierzchni sfery, jęcząc i wyciągając w stronę Piotrka łapy, zaopatrzone w groźnie wyglądające pazury. Kula zaczęła z wolna toczyć się wzdłuż przejścia, chcąc dorwać żywego. W miarę, jak okrągła czerń zmniejszała dystans, cienie stawały się coraz bardziej zuchwałe. Coraz dalej sięgały łapskami, jęk zamieniał się w świdrujący uszy wrzask, a sama sfera nabierała prędkości. Piotrek nie pamiętał, kiedy rozkazał ciału wstać i uciekać… był pewien, że gdyby rozkaz wyszedł z mózgu, ciało wypięło by się na niego, tak samo, jak przy spotkaniu Tumorousa. Żyły i tętnice pompowały czystą adrenalinę, napędzając mięśnie i dopuszczając do głosu najpierwotniejszy z instynktów – przetrwania.
Jednak ciemność była coraz bliżej. Mężczyzna czuł szpony, targające powietrze tuż za jego plecami i cuchnący oddech na karku, a drzwi, jedyne wyjście z koszmaru wcale nie miały zamiaru się przybliżyć.
Po sekundzie, pierwszy cios sięgnął celu, rwąc materiał i ciało, odsłaniając mięso i pozrywane żyły. Piotr ryknął, starając zmusić się do szybszego biegu. Niestety, nic to nie dało, kula coraz bardziej zbliżała się do mężczyzny. Pazury szarpały mięso, rozlewając ciepłą, świeżą krew, kły zatapiały się           w przegubach i kolanach, powoli zmierzając do gardła. Nagle, ciemność połknęła go całego, lecz tym razem nie było ona bierna, jak koszmary wcześniej. Tym razem większość prawego boku została oderwana jednym szarpnięciem, a ciemnoczerwone szramy mnożyły się w postępie arytmetycznym.
Ostatnim zrywem nadziei rzucił się do przodu, pokonując początkowy opór cieni. Pazury orały mu twarz, kły ślizgały po gardle, nie mogąc znaleźć punktu zaczepienia. Jednak Piotrek nadal przedzierał się do przodu, wciąż w kierunku czerwonej błony. Najpierw z ciemności wynurzyła się twarz, później ramiona… Mężczyzna ociekał własną krwią, sączącą się z niezliczonych ran, ale wreszcie udało mu się dopaść do drzwi.
Sfera Cieni odstąpiła, jakby odbijając się w przeciwną stronę.
- Wejdź – zadudnił głos Pana Koszmarów.
Błona rozstąpiła się, wpuszczając Piotrka do środka.
Mężczyzna znalazł się z powrotem w więzieniu Tumorousa.
- Co się dzieje? – Mimo tego, że ciało dało sobie radę, umysł wciąż nie potrafił wyrwać się ze szponów koszmarów.
- Taki jesteś tępy, tak? – Stał przed nim nie kto inny, jak właśnie Stwór Tumorous. – Naprawdę nie zrozumiałeś, że to była najzwyklejsza pod księżycem próba? Chciałem sprawdzić, czy jesteś godzien, stanąć przed wielkim Panem Koszmarów – mną!
- Nie rozumie, po co ci jestem… Na jaką cholerę mnie tu ściągnąłeś? – Piotr mocno się zniecierpliwił, ale tak naprawdę, czuł coraz większy, irracjonalny strach.
- Myślisz, że ja wiem, po co Tumorous cię tu ściągnął? To albo największy geniusz, albo idiota… Może ciągnął słomki i padło na ciebie?
- Przecież to ty jesteś Tumorous! – krzyknął mężczyzna, przybliżając się do Stwora o krok.
- Ja? Chcesz powiedzieć, że jestem Władcą Snów? – roześmiała się istota. – W tej kwestii się zgodzę.
- Ty gnojku – warknął Piotr.
Więzienie zafalowało, a w Stworze zaszła dziwna, niemal niezauważalna przemiana.
- Dlaczego się tak do mnie odzywasz? – istota zapytała, nie kryjąc oburzenia. – Ściągnąłem cię tutaj, dając możliwość ochronienia własnej córeczki… a ty mi się tak odwdzięczasz.
- Kim ty, do ciężkiej cholery, jesteś?! – krzyknął Piotr.
- Już ci mówiłem, jestem…
Pomieszczenie znów zafalowało, a w Tumorousa wkradła się jakaś ciemność.
- Władcą Snów, głupi śmiertelniku! – warknął Stwór.
Mężczyzna nie wytrzymał i rzucił się na włochatą postać. Ten nagły atak zaskoczył Stwora. Piotr dopadł do przeciwnika i uchwycił się jedynego miejsca, które nie było pokryte włosami – nosa. Tumorous zajęczał i błyskawicznie odwrócił się do tyłu, chcąc strząsnąć z siebie śmiertelnika.
- Nie będziesz groził mojej córce! – krzyknął mężczyzna i ze wszystkich sił szarpnął                 za czerwoną kokardkę z czubka nosa.
Materiał nie wytrzymał i Piotr wylądował w rogu pomieszczenia, ściskając czerwony pasek.
- Gnojuuuu…! – jęczał Tumorous, gdy światło, wspólnie z cieniami, zaczęło opuszczać jego ciało.
Włochata sylwetka skryła się w jasnej eksplozji, a w powietrze wyfrunęły niezliczone miliony rudych kłaków. Siła wybuchu targnęła ciałem mężczyzny, odbijając go parę razy od podłogi i waląc nim o sufit. Wszystko skończyło się tak szybko, jak się zaczęło… Piotr leżał, otulony szarym pyłem snów, starając się ze wszystkich sił pozostać przytomnym.
- Dzięki, śmiertelniku – To musiał być Tumorous.
- Ty skończony dupku – Tym razem odezwał się Stwór.
Gdy Piotrek uniósł głowę, zobaczył coś niecodziennego. Nad nim stał wyprostowany mężczyzna, ubrany jedynie w nieskazitelnie białą togę. Jego długie, brązowe włosy opadały poskręcanymi falami na ramiona… niestety, twarz pozostawała zakryta świetlistą poświatą. Obok, zgięty wpół, klęczał demon. Satyr, posiadający tułów człowieka, a nogi kozła. Czoło zdobiły mu dwa, zakręcone rogi, wyrastające spośród burzy kruczoczarnych włosów.
Później cały obraz się rozmył, a Piotr najzwyczajniej zasnął.

Mężczyzna obudził się wśród znajomych zapachów i wrażeń. Pod sobą czuł białe, świeżo uprane prześcieradło, a obok siebie słyszał regularny, spokojny oddech Moniki. Wrócił do domu…                ta szalona, pozbawiona sensu podróż trwała jedynie pół nocy… Piotrek okręcił się na łóżku i spojrzał na żonę. Dopiero teraz w pełni zrozumiał, jak bardzo ją kochał, zauważył jak jest piękna… Tyle rzeczy nie potrafił dostrzec, zdawały się takie codzienne, zwyczajne, na miejscu.
Usiadł na skraju łóżka, spoglądając na fosforyzującą tarczę elektronicznego zegara. Była druga w nocy. Poczuł nieodpartą potrzebę zaglądnięcia do pokoju Agatki. Pokonując korytarz, dostrzegał kolejne szczegóły, jakie do tej pory trwały ukryte. Piękno tapety, komponujące się z nią zdjęcia, stary zegar, głośno odmierzający czas. Drzwi do pokoju dziewczynki ozdobione były plakatami idoli młodzieży i kreskówek.
Dziewczynka spokojnie spała w łóżeczku, wyglądała jakby od zaśnięcia wcale się nie poruszyła. Wtedy Piotrek poczuł na sobie przeszywający wzrok pluszowego słonika.
Jak to możliwe? – pomyślał.
Choć przez ostatnią wycieczkę mało rzeczy pozostawało poza jego definicją możliwości                i prawdopodobieństwa.
Wyciągnął rękę i chwycił Heffalumpa za uniesioną do góry trąbę. Siadł w wiklinowym krześle pod oknem i położył skarb córeczki na kolanach.
- Słuchaj, mały – zaczął przemawiać do słonika szeptem. – Dziś poznałem dwóch, bardzo niemiłych panów.
W czarnych kropeczkach oczu pluszaka dostrzegł błysk zrozumienia.
- Widzę, że wiesz o kogo chodzi – poczochrał słonika za uszkami i momentalnie poczuł się głupio. – Dlatego muszę powierzyć ci jedną misję… Taką, jaką spełniał mój misiek, gdy sam byłem dzieckiem.
Mógł przysięgnąć, że maskotka lekko skinęła główką.
- Broń mojej małej, błagam cię – ostatnie słowa Piotrek wyszeptał do ucha słonika.
Odłożył fioletowego obrońcę tam, skąd go wziął. Agatka, jakby przez sen wyczuwając pluszowego przyjaciela, mocno go przytuliła.
- Śpij dobrze, kochanie – Mężczyzna cmoknął dziewczynkę w policzek i wyszedł, cichutko zamykając drzwi.

Lecz, gdyby przyjrzał się dokładniej, zobaczył w jednym z kątów dwie, okryte mgłą, sylwetki.
- Widzisz, bracie – powiedział dziwnym, niesłyszalnym dla śmiertelnych, głosem Tumorous. – Nasz młody ojciec zrozumiał to, co chcieliśmy mu przekazać.
- Czy aby na pewno? – zapytał Suoromut, Pan Koszmarów.
- Och, szczegółów pewnie nie pojął, ale grunt, że nauczył się jak bronić małej Agatki.
- Czy masz pewność, że wyrośnie z niej nasza następczyni?
- Kto wie, bracie. Kto wie…

---------------------------

13
FanFik / Dwa opowidanka Ignatiusa
« dnia: Listopada 03, 2006, 06:33:32 pm  »
--------------------------------------------------------------------------------

Witam wszystkich... Dość długo niczego nie zamieszczałem, ale zapewniam was, że prac wre. Narazie skupiam się na krótkich formach, by dopracować kolejne elementy opowiadanek, ale nowa Nieruchomość wciąż się rozrasta... Tymczasem zamieszczam dwa (z tych nowych) opowiadanka, Dom w lesie i Porwanie. Zapraszam do czytania i komentowania!

-------------------------------

Dom w lesie – Ignatius Fireblade

Stałem na skraju lasu, starając się oderwać wzrok od nieskończonego muru roślinności. Czułem się wabiony, niczym mucha do miodu. Całą moją uwagę przyciągał las, ta ściana o barwie zgniłej zieleni i brązu.
Pod nogami wyczuwałem drogę z utwardzonego kamienia, nawet pomimo grubej podeszwy wojskowych butów. Dróżka biegła z ciemności w ciemność, przeszywając zielone morze na wskroś, jedynie na chwilkę przystając razem ze mną. Dopiero teraz dotarło do mnie, że wcale nie sterczałem na skraju lasu, a w jego bliżej nie określonym środku. Właśnie tutaj była moja działka, mój dom, który dopiero wybuduję.
Nie namyślając się długo, wkroczyłem między drzewa, chcąc jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Chciałem poczuć się bezpiecznie, odszukać oswojony kawałek nieprzyjaznej głuszy.
Każdemu mojemu krokowi towarzyszył chrzęst liści i łamanych gałązek, dłońmi ocierałem korę kolejnych drzew, odrywając jej fragmenty, znacząc na czerwono. Wszechobecny, przenikający zapach natury odurzał, ale i orzeźwiał. Gdzieś w tle majaczyły wysokie mrówcze kopce i niskie krzaczki jagód… Muszę zapamiętać to miejsce, w końcu kocham jagody. Ptaki rozśpiewały się, ukryte wśród koron drzew, witając nieznajomego. Ciekawe, czy będą równie szczęśliwe, gdy zacznę niszczyć ich domy, robiąc miejsce na mój. Setki za jeden, ale na pewno nie jeden za setki.
Drogę, którą pokonałem, znaczą dwie, odsunięte od siebie na pół metra, równoległe, białe linie. To właśnie tędy puszczę dojazd.
Pod nogami przebiegła mi ruda wiewiórka, prawie ją nadepnąłem… Trzeba będzie postawić płot po obu stronach drogi. Bezpieczeństwo zwierząt przede wszystkim.
Wreszcie stanąłem przy wykupionej działce. Duży, kwadratowy wycinek lasu, otoczony rozlewiskami. Wszędzie rośnie wysoka, sięgająca za kolana trawa. Stare, potężne drzewa dumnie przetrwały stulecia, a teraz ja je zetnę i ułożę z boku domu, na opał.
Przechadzam się, w myślach kreśląc rozkład pomieszczeń, a czerwone linie pełzną przed siebie, materializując myśli. Tu, korytarz – czerwień układa się w dwie, równoległe linie, łazienka, kuchnia, jadalnia – kwadratowy wycinek ziemi wygląda, jakby krwawił… ale to tylko ja i moje marzenia. Pozostała jeszcze tylko jedna rzecz. Odchodzę w bok, rysując długi korytarz, aż stwierdzam, że wystarczy i zwieńczam go okrągłym pomieszczeniem – mój pokój. Będzie zaraz przy bagnach, ale to dobrze. Ja lubię samotność… Tylko trzeba uważać na komary… czy tu występują te krwiożercze bestie?
Przyglądam się bliżej rozlewisku. Czy może okazać się niebezpieczne? Moja działka wygląda jak półwysep, z trzech stron otoczona jest wodą. Dziwne to bagno… Czysta woda, widać dno, wcale nie muliste, a zarośnięte tą samą trawą, co las. Widzę kolejne drzewa, normalne, w końcu są tu u siebie. Jednak coś mnie niepokoi.
To nie są drzewa!
To ruiny, smutne wraki poprzednich domów, które już wrosły w ziemię i pokryły się listowiem. Otaczały mnie opuszczone resztki cudzych żyć, które zostały tu na zawsze. Ludzkie marzenia, rozpuszczone i stające się bagnem. Zwłoki, zamieniane w pokarm dla lasu.
Czy jestem skazany na to samo? Czy i moje marzenia staną się nawozem? Nie. Jakiś dom jeszcze stoi. Czarna sylwetka budowli na granicy widoczności. Stary, może wiktoriański, dom z jednym tylko oknem, a w nim zapalone światło i postać, wpatrująca się we mnie. Nagle drzewa skłoniły korony i zieleń zasłoniła mojego sąsiada. Czy to przestroga? Muszę przyznać, że poczułem ziarno strachu, zasiane we mnie przez tamten widok.
Pójdę tam i porozmawiam z nim, ale najpierw trzeba zacząć budowę. Drzewa na działce zaczęły się kurczyć, wnikając w glebę. Zdawały się krzyczeć bólu, krwawiąc żywicą przez każdą szparę w korze. Przykro mi, naprawdę, ale nie zmienię decyzji. Uśmiecham się, patrząc jak z linii zaczynają wyrastać drewniane ściany. Witam nowych przyjaciół, ale czuję bijącą od nich wrogość. Należy mi się za to, że kazałem im cierpieć. Chcą mnie zadusić, stłamsić me marzenia, ale ja się nie dam.
Obudzę się teraz. Wstanę, chwycę sztućce, jakie siostra zostawiła obok mojego szpitalnego łóżka, razem z gównianą papką, zwaną obiadem i pokażę im, że nie dam odebrać sobie moich marzeń.

Gazeta Wyborcza, 14. X. 2006
Wczoraj, w szpitalu psychiatrycznym na terenie województwa Śląskiego, doszło do masowego mordu na członkach kadry. Podczas nocnej zmiany, jeden z pacjentów wymknął się z pokoju i za pomocą plastykowego noża i widelca zamordował dziesięć osób: dwóch lekarzy, pięć sióstr, psychologa, woźnego i pracownika ochrony (emerytowany policjant). Świadkowie stwierdzili, że oprawca wypisał na ścianie, za pomocą krwi ofiar, słowa „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
Następnie Piotr K. popełnił samobójstwo, [...]

-------------------------

Porwanie
Ignatius Fireblade

Alicja wybudziła się z dziwacznego snu. Śniło jej się, że idzie chodnikiem w biały dzień, a w następnej chwili trzech facetów wciąga ją do czarnej furgonetki. Wywożą za miasto, do opuszczonych ruin domu na bagnach i przywiązują do krzesła – jedynej nowej rzeczy w ich kryjówce… Później mężczyźni rozpalają ognisko i szykują sobie kiełbaski na patykach. Dziewczynie śniło się, że jej porywacze zjadają tuzin kiełbasy, wypijają beczkę piwa i kładą się spać.
Wtedy jakiś kształt wyłonił się z cienia. To coś prawie wcale nie miało twarzy… czy raczej kiedyś miało, bo teraz zastępowała ją zdeformowana, skórzana maska pokryta mięsno-kostnym gulaszem, polanym krwawym sosem. Istota lub Pysk – jak ją podświadomie ochrzciła Alicja, miała na sobie brudno-brązowe strzępki sutanny i przewieszoną przez zgniłe ramię koloratkę. To coś musiało być kiedyś księdzem… Tylko kiedy ksiądz stał się tym czymś? Pysk zgrabnie przeskoczył przez śpiących porywaczy i cicho wylądował parę kroków od nich. To zaskoczyło Alicję… potwór był przegniły, kawały zielonego mięsa z jego łydek odpadły przy lądowaniu, ukazując kłębiące się pod spodem robaki. Spod nich ziały żółte, cienkie jak papier, kości. Pomimo wrażenia kruchości, zamortyzowały chybotliwe, spróchniałe ciało. Ksiądz Pysk przysunął się do trzech mężczyzn i pochylił nad największym z nich. Resztki długich, siwych włosów opadły, zasypując śpiącego łupieżem oraz paroma białymi, tłustymi i wijącymi się larwami. Wtedy stało się coś, czego Alicja nie była w stanie przewidzieć. Pysk pękł w pasie.
Sutanna rozerwała się, ciało złożyło jak scyzoryk, a z ziejącej rany i uciekających w panice robali wyłoniła się inna postać. Tym razem to coś przypominało demona. Czerwoną, odartą ze skóry twarz zdobiły żółte, ziejące siarką szparki oczu. Ust, uszu ani nosa Alicja nie dostrzegła. Głowę z tułowiem łączyła poprzebijana przeróżnymi ostrzami szyja, z której wiecznie sączyła się posoka. Korpus pruły ostro zakończone żebra i kręgosłup, pierwotnie należący do księdza, a sutki z pępkiem spajały dwa, srebrne paciorki różańca. Bluźniercza istota trzymała jedną ręką górną część Pyska, a drugą sięgała ku twarzy śpiącego porywacza.
Najgorsza w tym wszystkim była dla Alicji świadomość satysfakcji, jaką wypełniała ją wizja szybkiego i gwałtownego zejścia trójki gnojków. Demon zdawał się wyczuwać emocje dziewczyny, gdyż odwrócił się do niej tyłem, a Pysk pokiwał do Alicji głową i wykrzywił krwawiące, zmiażdżone wargi w przerażającej parodii uśmiechu.
- Kochaaaam cieeeeee – odezwał się głosem przywodzącym na myśl wycie wiatru.
- Ja ciebie też – wymruczała cicho dziewczyna.
Pysk odwrócił się do demona i jedna z jego rąk dotknęła odartego ze skóry czoła istoty. Krwawiący twór, który wcześniej rozpruł Pyska odpowiedział, mrużąc siarkowe oczy. Schylił się jeszcze niżej i, niczym nie zapowiadając ruchu, przybił głowę śpiącego mężczyzny do gleby. Żaden odgłos nie zakłócił snu pozostałej dwójki. Demon uniósł rękę, razem ze zwisającymi z niej zwłokami. Patrzył, jak palce wychodzą przez czoło mężczyzny, a kciuk nienaturalnie poszerzył prawą dziurkę od nosa. Nagle dwa palce cofnęły się wgłąb czaszki i demon zaczął nimi poruszać, powoli wypychając gałki oczne na wierzch. Zwisająca z tyłu połowa Pyska wygięła się i rzuciła na dwie, dyndające na nerwach kulki. Przez chwilę coś chrupało i ciamkało, a gdy ksiądz wrócił na miejsce, zamiast twarzy mężczyzna miał ziejącą czernią dziurę.
Demon rzucił zwłokami daleko za zasięg wzroku Alicji i podszedł do pozostałej dwójki. Kucnął przy nich i krótko mierząc, wbił dłonie w ich oczodoły, unosząc w górę i rozkoszując się krzykami, ociekającymi agonią. Kiedy tylko zrozumiał, że ofiary opadają z sił, demon nabił ich na wystające żebra Pyska. Czarna krew porywaczy ściekała strumykami po torsie i przegniłych nogach księdza.
Po przebudzeniu, dziewczyna zrozumiała, że to nie był sen… przynajmniej nie do końca. Zgadzało się miejsce, jej, związany, stan i ognisko u stóp. Nigdzie nie było śladu trupów i demona. Naprzeciw niej siedział ksiądz, przekładając nogę na nogę. Nie był to Pysk z jej snu, ale prawdziwy, żywy kapłan w czystej sutannie i nienagannie ułożonych, ciemnych jak u kruka, włosach.
- Witaj, Alicjo – Pamiętała jego twarz… to był Jacek, ksiądz, ale wcześniej jej narzeczony.
- Przecież ty umarłeś! – wykrzyknęła, czując, że zaczyna się bać.
- Tak? – Jacek zrobił zdziwioną minę, ale zbytnio się nie przejął. – Wyraźnie nikt mnie o tym nie poinformował.
- Czego chcesz? – Źrenice dziewczyny rozszerzyły się do granic możliwości, sprawiając, że jej oczy wyglądały jak dwie, bezdenne, studnie. Alicja nie potrafiła opanować dreszczy, targających jej ciałem. – Przecież ja… oni cię zabili…
- Oni? – ksiądz zaśmiał się cicho. – Jakież to wygodne… Zawsze są jacyś ONI. Ci gorsi, inni! My jesteśmy tu, a ONI tam. My wygraliśmy, a ONI przegrali. My lubimy to, a ONI tamto. To takie głupie, podzielać się w taki sposób.
- O co ci chodzi? – Nawet ciasne sploty sznura, krępującego jej przeguby nie pomagały Agacie w opanowaniu drżenia. Strach zmienił jej ciało w roztrzęsioną galaretę. – Pochowałam cię! – krzyknęła, choć jej głos łamał się w panice.
- Moja droga – Jacek pogładził włosy. – Nie miałaś wyjścia. Musiałaś mnie pochować… w końcu to przez ciebie wszystko się stało!
Ksiądz wstał z kamienia, ukazując Alicji szeroką szczelinę wzdłuż brzucha.
- Wiesz, to ciągle krwawi – rzucił wesoło i zaczął wodzić palcami wzdłuż poszarpanych brzegów rany. – Czuję, jak stado robali wewnątrz mnie robi sobie gniazda, a ich plugawe potomstwo przeżera tunele do spróchniałego kawałka mięsa, które kiedyś zwałem mózgiem. Do dupy, naprawdę - Jacek pociągnął skórę na twarzy, rwąc ją w paru miejscach i ukazując błyszczące żółcią szparki oczu. – Zawarłem układ z myślą o tobie, ukochana. Nie jestem już kapłanem, więc znów możemy być razem.
Alicja poczuła coś oślizgłego, oplatającego się wokół jej kostki i wspinającego się po nodze w kierunku uda i…
- Cieszysz się? – Ksiądz szeroko się uśmiechnął. Skóra nie wytrzymała, pękła, zsunęła się z twarzy Jacka.
Przed dziewczyną siedział Pysk – mara z jej snu. Alicja chciała krzyczeć, ale nagle macka rozerwała klatkę piersiową potwora i wdarła się do jej ust. Natomiast ta niżej właśnie zrywała z Alicji białe, koronkowe figi.
- Ciii, piękna – wysyczał Pysk. – Nawet nie wiesz jak przez ciebie cierpiałem. To z powodu miłości do ciebie nie potrafiłem kochać Boga! Pragnąłem tak niewiele, a nawet tego nie mogłem mieć… aż moich próśb wysłuchał anioł! Tak! – krzyczał, opluwając dziewczynę śmierdzącą zgniłymi jajami śliną, zmieszaną z krwią.
Alicja dygotała, a jej ciało oblewały coraz to nowsze fale potu. Telepały nią spazmy bólu, upodlenia i paniki. Wreszcie zwieracze nie wytrzymały i kobieta poczuła ciepły strumień, spływający po nogach. Chciała uciec, zakopać się gdzieś daleko, gdzie będzie bezpieczna… wpełznąć powrotem do łona matki.
- Boska istota pozwoliła mi tu powrócić! Zaszczepiła we mnie życie Cierpię nadal, ale to dla ciebie – potwór kontynuował bełkotliwy wywód. – Czyż nie tego pragnęliśmy? Nieśmiertelnej miłości?
Macka pełzła po nagich biodrach Alicji, zostawiając plamki śluzu na jej włosach łonowych.
- Pocałuj mnie, a tak się stanie!
Pysk wystawił w jej stronę zmiażdżone usta i wycofał z niej drugą mackę. Alicja dostrzegła tłustą, białą larwę, przewijającą się między wargami a szczątkowym nosem demona.
- Pomocy!!! – krzyknęła, ładując w to cały strach, obrzydzenie, desperację.
Jacka odrzuciło, macki ukryły się w jego potępieńczym ciele. Żółte oczy zmrużyły się jeszcze bardziej i Pysk zaczął rozglądać się dookoła.
- Co żeś uczyniła, kobieto? – warknął.
Potwora przeszył spazm, wyrywając mu z gardła przeciągły ryk bólu. Fragmenty kości, żebra i kręgosłup przebijały skórę, zapętlając się i łącząc w powietrzu, przybijając demona do ziemi.
- Nie! – krzyczał, nie zważając na strumyki krzepnącej w powietrzu krwi, cieknącej z jego pyska. – Tylko nie on!
Przez zrujnowane drzwi do środka wkroczyła wysoka postać, okryta szczelnie szarym habitem. Za nią ciągnęły się białe pasy światła, tworząc skrzydła.
- Durnie.
Alicja nie była pewna, czy słowa te padły z ust przybysza, czy usłyszała je jedynie w myślach.
- Bezkarnie wkraczać na mój teren… Wierzyć się nie chce.
Wylot kaptura skierował się na jęczącego demona. Kości opuściły cało księdza, przebijając je, wyginając i wwiercając się na powrót. Karykatura klatki uwięziła Pyska.
- Nie podchodź – Potwór chciał krzyczeć, ale jego gardło opuścił jedynie żałosny świst.
Pysk zdecydował się na ostatni, desperacki ruch. Teraz on okazał się zwierzyną, w dodatku bezbronną. Resztkami woli pchnął przed siebie dwie macki. Te wyrwały się z jego piersi, ale natychmiast zawróciły, wbijając się w oczodoły nosiciela. Ten jedynie westchnął, nie miał siły opierać się woli przybysza.
- Żałosne, ale czego innego spodziewać się po amatorach?
Jak tylko istota w szarym habicie wkroczyła do ruin domu, Alicję opuścił cały strach… widziała w nim wybawcę, anioła stróża, który przybył, by wybawić ją od demona. Teraz patrzyła na to, co zrobił z księdzem i czuła się zagubiona… Nagle przybysz przysunął się do niej i zdawkowym gestem nakazał powstanie.
- Zdajesz sobie sprawę, że jesteś mi winna przysługę? Bardzo, bardzo dużą przysługę.
Ciało Jacka rozpłynęło się w powietrzu, tworząc obłok krwawej pary, który natychmiast został wessany wgłąb ziemi.
- Czy… jesteś aniołem, panie? – Alicja nie wiedziała co ma powiedzieć.
- Dawne dzieje – Szary kaptur nieznacznie się poruszył. – Wracając do rzeczy…
- Ale…
- Nie przerywaj – Siła woli przybysza stawała się coraz bardziej przytłaczająca. – Od wieków trwa pewna wojna pomiędzy dwoma przeciwnościami. Wszystko było dobrze, ale pewnego dnia ta dobra i prawa strona zaczęła oszukiwać. Robią świństwa, podszywając się pode mnie – Czuć było jak bardzo istota jest zniesmaczona. – To był kolejny chwyt. Poprzez tego zakochanego durnia chcieli zdobyć pewna duszę. Twoją. Ale im się nie udało. Porwali cię, torturowali twą psychikę i zmysły… Tylko, że to ja zwyciężyłem. Prześcignąłem Archanioła-Wybawiciela – Zakapturzony wręcz promieniał samozadowoleniem. – Teraz masz u mnie dług, a ja o nim nie zapomnę. Ty też lepiej pamiętaj, bo kiedyś cię odwiedzę.
- Zażądasz mojej duszy?
- Po cóż mi ona? – Przybysz był autentycznie zdziwiony. – By ją dostać, musiałbym czekać aż łaskawie zejdziesz, a przysługę mogę odebrać w każdej chwili. Co więcej, mogę cię zmusić do jej wypełnienia, a mój przeciwnik nie będzie miał nic do powiedzenia. Później możesz iść gdzie chcesz, nie dbam o to.
Istota zaczęła odchodzić, a powiewające za nią pasma skrzydeł zdawały się być… nadpalone. Wtedy Alicja zrozumiała w jakim położeniu się znalazła. Zaatakowana przez porywaczy, prawie zgwałcona przez martwego księdza i dłużna samemu Lucyferowi.
Całe zajście obserwował z daleka pewien mężczyzna. Gdy przybysz rozwiał się w porannej mgle, obserwator westchnął ciężko i rozpostarł skrzydła, naciągając łańcuchy łączące je z jego pasem. Czuł, że spoiwa krępowały go coraz bardziej… Jeszcze parę takich wpadek, a boska kara oderwie mu skrzydła i strąci na ziemię… anioł tak nienawidził tego wszechogarniającego brudu i zepsucia. Brzydził się tymi, których miał ochraniać. Następnym razem nie będzie pomyłki, będzie szybszy. Jeszcze chwilę popatrzył na uginającą się kobiecą sylwetkę i poderwał się do lotu. Czuł w ustach gorzki smak porażki. Wiedział, że czeka go kazanie i starał się ułożyć jakieś wiarygodne usprawiedliwienie.

-------------------------------

14
FanFik / Świat Yin
« dnia: Sierpnia 25, 2006, 10:49:04 pm  »

-----------------------------------------------------------------------------------------------

15
FanFik / Piwo
« dnia: Czerwca 04, 2006, 08:22:00 pm  »
Zapraszam do lektury shorta napisanego wczoraj :] Mam nadzieję, że wam sie spodoba :) Przyznam, że długie formy są dla mnie kapkę trudne... Daletgo trzeba czasem odpuścić :)

------------------------------------------------------------------------------------------------

Piwo
Autor: Piotr Szczeponik

   Lucyfer przeciągnął się, jęcząc z cicha. Chyba zasnął, podglądając własnych wyznawców. Powoli wstał z fotela. Drewniana podłoga zaskrzypiała rozdzierająco. Odgiął się do tyłu, wsłuchując się w chrupanie kręgosłupa.
   - Życzysz sobie czegoś, panie? – Jakub, jego jedyny sługa, zawsze wyczuwający potrzeby Lucyfera.
   - Piwa – jedno, pięknie brzmiące słowo, które niosło ze sobą ukojenie i szczęście. Lokaj stopił się z cieniem.
Diabeł potarł okrągłą twarz, starając się odgonić resztki snu. Która godzina? Pamiętał, że dziwna msza satanistów zakończyła się około czwartej nad ranem... W mordę, tak krótko spał... Nagle z głośników popłynęła kojąca muzyka... Beethoven. Taaak... tego mu było trzeba. Jakub zasłużył na kolejne tysiąclecie życia.
- Proszę, pańskie piwo.
Lucyfer wziął cudnie zmrożonego doga i przyłożył sobie do skroni.
– Kolejna ciężka noc? – Jakub spojrzał na diabła z politowaniem. – Nie dają panu spokoju.
- Obowiązki – Upadły Anioł przeczesał włosy palcami, upijając spory łyk z butelki. – Nie dam się więcej w to wrobić –mruknął. – Niech Abaddon się tym zajmie. I tak się tylko opieprza.
- Czego się pan dopatrzył? – Służący odebrał osuszoną butelkę.
- Niczego nowego – Lucyfer wzruszył ramionami. – Ci idioci robią dokładnie to, co zawsze. Krzyki, palenie jakichś książek, grupowy seks na cmentarzach i zabijanie siebie nawzajem... Za kogo oni mnie mają? Nekrofila?
- Nie wiem, proszę pana.
- Nie wiesz? – Diabeł łypnął złowrogo na Jakuba. – To ci pokażę. Może zrozumiesz więcej ode mnie – Gestem uciszył lokaja i ruszył w stronę portalu. – Przechodziłeś kiedyś przez to?
- Nie...
Lucyfer uśmiechnął się pod nosem, wwiercając się wzrokiem w chudego mężczyznę.
- Akurat... Człowieku... KŁAMSTWO TO JA!
- Tak...
- Od razu lepiej – Diabeł mrugnął do Jakuba, przepuszczając go przed sobą. – Zabiorę cię w dwa miejsca. Do różnych środowisk moich „czcicieli”. Zobaczysz, przez co muszę przechodzić.
Poczuli szarpnięcia w okolicach pępków i wszystko się rozmyło. Sekundy później uderzyli stopami o kamienną posadzkę jakiegoś budynku.
- To jeden z francuskich kultów – wyszeptał Lucyfer, pochylając się w stronę sługi. –Załóżmy to i możemy się wtopić w tłum – Upadły podał mężczyźnie tandetną, czarna szatę. Lśniła nawet w ciemności.
Niby jak mieli zlać się z otoczeniem w czymś tak obrzydliwym? Diabeł musiał wyczuć tok myśli sługi, bo jego twarz wykrzywił szeroki uśmiech.
 – To jeszcze nie koniec – Z kieszeni wydobył dwa wisiorki. Srebrne, czy może raczej sreberkowe, pentagramy...
- To konieczne?
- Przecież chcemy obejrzeć pokaz, prawda? Dziś mają mnie przywołać – Lucyfer parsknął śmiechem. Jakub zaczynał przeczuwać gdzie są...
Długi korytarz, oświetlany pochodniami, prowadził do ogromnej sali. Wypełniały ją złoto, klejnoty, drogocenne obrazy i rzeźby. Szczyt złego gustu zmieszanego                                  z kompleksami. Na samym środku stała grupka dwudziestu osób, ukrytych pod takimi samymi tandeciarskimi płaszczykami. Niczym sardynki, byli wtłoczeni w malutką przestrzeń. Jedyną, jaka pozostawała wolna od wystroju. Trochę wyżej, na specjalnym podeście, stał brodaty mężczyzna.
- Szef tego interesu – wyszeptał Upadły. – Widzisz tę szarfę z jedwabiu wyszywanego złotem? Oznaka ichniego biskupa
 Brodacz wygłaszał jakaś mowę, ale słowa nie docierały do dwójki gości.
- Gówniane nagłośnienie – rzucił Lucyfer, popychając sługę bliżej „wiernych”. Przynajmniej teraz mogli usłyszeć, co facet ma do powiedzenia.
- Módlmy się do pana naszego jedynego, Szatana! – ryknął brodacz, a dwudziestka gardeł mu zawtórowała.
- Brrr... – Lucyferem aż zatrzęsło. – Nienawidzę tego imienia.
Dalej potoczyły się słowa w dziwnym języku... Ni to łacina, ni greka. Lucyfer uśmiechnął się, a jego usta ułożyły się w słowa – to pewnie szatański.
Grupa otoczyła biskupa zwartym kręgiem. Ten przez chwilę stał, niewzruszony, po czym wyrzucił ręce w górę. Krzycząc zdania w „szatańskim”. Z narożników sali buchnął pomarańczowy ogień, osmalając sufit. Z góry spłynęło na maga światło, oświetlając jego sylwetkę. Chwila i było po wszystkim.
- Przypatrzyłeś się, Jakubie? Co o tym myślisz?
- Magia Chaosu, jedne z prostszych zaklęć – lokaj przeczesywał pamięć. – Właściwie, nazwa tego, to Sigil Popularności.
- Brawo. Widzisz, całe to bydło wierzy, że biskup zapewnił im dostatek, powodzenie            w interesach i moją przychylność.
- Cóż, widocznie przywódca ich nabiera.
-Mamy pierwsze dwie cechy. Ignorancja i głupota.
Nie trzeba było długo czekać na zakończenie mszy. Zdawała się tylko pełnić rolę formalnego wstępu do ostrej popijawy, połączonej z załatwianiem interesów. Jakub zrozumiał, dlaczego jego pan jest taki zniesmaczony. Nikt nie lubi być jedynie pretekstem.
- Wiesz – Upadły odezwał się po chwili gapienia się na podstarzałych biznesmenów              i więdnące kobiety. – Zaraz pokażemy im inną formę zabawy... Wzywali mnie, nieprawdaż? Zatem im się objawię.
Lucyfer przemienił się w opar mgły i w tej postaci wniknął w ciało biskupa, ale nie podjął działania. Czekał, aż wszyscy nie zbiorą się w sali jadalnej. Bogactwo potraw                     i napitków przelewało się przez stoły i kontuary. Tłuste świnie rzuciły się w stronę żarcia. Gdy brodacz chciał dołączyć do reszty, Upadły przejął inicjatywę. Używając ciała oszołomionego mężczyzny, zaczął kreślić w powietrzu okrąg, wpisując w niego odwrócona pięcioramienną gwiazdę.
- Przyzywam cię, diable! – biskup toczył pianę z ust, wywracając oczami. W końcu mocnym szarpnięciem skręcił sobie kark.
- Kto mnie wzywał?! – Lucyfer zmaterializował się na stole i  huknął zniekształconym głosem. – Kto ośmielił się wyrwać mnie ze słodkich objęć najgłębszych piekieł?!! – zeskoczył na podłogę, wbijając prowizoryczny trójząb w marmurową podłogę. – POŻEGNAJCIE SIĘ Z ZYCIEM, ŻAŁOŚNI ŚMIERTELNICY!!! – jego wyznawcy drgnęli        i zaczęli się obficie pocić. – Bu... – Lucyfer zamachał rękami, szeleszcząc peleryną. Dopiero wtedy stadko śmierdzących potem wieprzy runęło w kierunku wyjścia.
- To było konieczne? Mam na myśli zabicie dziadka - Jakub podszedł w kierunku Upadłego. Przypomniał sobie o płaszczu i zaczął się z nim mocować... Dwie minuty później usiadł na pobliskim krześle, zdyszany ciężką walką.
- Tak – Diabeł uciął dyskusję. - Aż się nie chce wierzyć. Taki bogaty bar,  a nie maja zwykłego piwa – Upadły pokręcił głową z dezaprobatą. Zdążył już wrócić do normalnej postaci. – Widzisz, z czym mam do czynienia? Banda snobów, którzy myślą, ze w ten sposób będą mieli większe powodzenie w interesach – Upadły ziewnął przeciągle. – ale nie czas na podsumowanie. Musimy odwiedzić jeszcze jedno miejsce – Znajome szarpnięcie                     i wylądowali na cmentarzu.
Noc w pełni, mgła spowijająca ziemię i, burzące ten cudny spokój, death metal. Kilka osób siedziało w kole, rysując coś na ziemi kredą. Gdy dwójka podróżnych podeszła bliżej, okazało się, że to pentagram.
- Myślisz, że to podziała, Rzeźnik? – jeden z grupy szturchnął sąsiada, podając mu butelkę piwa.  
- A czemu, k***a, miałoby nie?
- Bo wiesz, to tylko bujdy, nie?
- Jesteś z nami, Azathoth, czy nie, k***a?
- Przecież tu siedzę, ciulu... yyy... to jest Belialu.
- To git, jedziemy.
- Jakub, przypatrz się teraz tym – Lucyfer odezwał się w momencie, w którym tamci zaczęli mówić takim samym językiem, co snoby. – Idioci. Synowie bogatych rodzinek. Bez wykształcenia, bez ambicji, bez przyszłości. Chcą wyrwać dziewczyny na „szatana”, po czym je przelecieć i rzucić w cholerę. Oni nawet nie wiedzą co rysują – wskazał na pentagram. – Ich wersja chroni przed złem, a nie je przywołuje. Jeszcze te imiona... Rzeźnik, Azathoth, Belial, pozostała dwójka to Amon i Ra... Dlaczego? – Upadły podrapał się po głowie. – Bo nie mają pojęcia, że to jedno imię...
- Chwała Tobie, któryś jest Tum o zachodzie,
I Tobie, któryś jest Tum pełen zachwytu,
Podróżujący po niebiosach w łodzi
O zachodzącym Słońcu.
Tahuti stoi pełen chwały na dziobie
A Ra-Hoor czuwa u steru.
Przywołuję cię z Siedziby Dnia!"
- O! – Upadły pokiwał głową z uznaniem zaprawionym cynizmem. – Słowa z Liber Resh vel Helios, Crowleya. Szkoda tylko, że używają fragmentu ze zmierzchu, zwróceni na wschód, a o znaku zapomnieli zupełnie.
- Te, dziadygi, spierdalajwa stąd! – Cała piątka podniosła się z miejsc. – To zamknięte przyjęcie – Najprawdopodobniej gadał Rzeźnik.  
- Wzywaliście mnie, nie? – To zbiło ich nieco z tropu. Jednak po chwili jeden neuron odszukał drugi i ruszyli w kierunku Upadłego i Jakuba.
- Nie podskakuj, facet.
- Bo co? Zabijecie mnie? Głupie ciule.
- Brać go! – pięciu chłopaków rzuciło się na diabła, chcąc przydusić go do ziemi. Jednak on rozpłynął się w powietrzu, materializując metr dalej. Niebieskie oczy zabłysnęły ogniem a z rąk wystrzeliły czarne macki.
- Zabiorę was ze sobą! Wasze dusze są teraz moje!
- NIEE!!! – byczki pozbierali się z ziemi, uciekając przed siebie. Ze smrodu wynikało, że jeden zdążył narobić w portki.
- Jakub... Ta wycieczka była cholernym błędem. Czuję, jak mnie bierze migrena – Lucyfer zachwiał się, łapiąc za głowę. – Wracajmy do domu – szarpnięcie, chwila lotu                     i wrócili do punktu wyjścia.
- Co ty na to? – zagadnął Upadły.
- Cóż, wychodzi na to, że czczą pana snoby, partacze, nieudacznicy i pazerni kapitaliści.
- Nie zapominaj o faszystach, mordercach, okultystach, magach... Ale nawet wśród tego gnoju znajdzie się parę perełek – Diabeł mrugnął do lokaja. – Dla tej garstki, która potrafi pojąc reguły, warto jest patrzeć na śmiertelnych – rzucił, rozpierając się wygodnie              w fotelu.
- Ma pan racje.
- Wiem – Lucyfer roześmiał się. – Byłbyś taki miły i sprawdził co porabia konkurencja?
- Znaczy się góra?
- Dokładnie i, możesz...
- Przynieść panu coś? – Służący od razu powrócił do neutralnego, służbowego tonu.
- Piwo... Każdy ma jakiś nałóg – Lucyfer mrugnął do Jakuba. – Zastanawiałeś się skąd takie pojęcia o mnie? Wszyscy sobie wycierają mną gęby, interesy, bezcelowe życia. Czego mogą chcieć?
- Ośmielam się myśleć, że to wszystko jest spowodowane kryzysem wiary – Lokaj wynurzył się z cienia. Na tacy miał kolejna butelkę doga.
-Pewnie masz rację – Upadły odkręcił kapsel i wlał w siebie połowę butelki. – Ale jedno trzeba im przyznać... Robią niezłe piwo – Lucyfer uśmiechnął się do etykietki z psem. Popatrzył jak Jakub wychodzi i pogrążył się w rozmyślaniach. Czy to zbieg okoliczności, że dog, czytany od tyłu daje słowo...

qniec


 

16
FanFik / Dziennik Snów
« dnia: Maja 01, 2006, 08:43:44 pm  »
Cóż, poszukujac weny do kontynuowania Wielkiej Wojny i Nieruchomości, wpadłem na zupełnie inny pomysł. Stwierdziłęm, że dam wyobraźni odsapnać przy tworzeniu czegoś nowego. Cchę wam również powiedzieć, że Wielka Wojna przechodzi gruntowny remont stylistyczny, więc przez jakiś czas nie będzie sie pojawiać. Miast niej, chcę wam zaprezentować moje najświeższe dziecko... Mam nadzieje, że się spodoba. Zapraszam do lektury i komentowania...

------------------------------------------------------------------------------------------------

Dziennik Snów
Autor: Piotr Szczeponik

I

   Umiejętność czekania jest podstawową cechą zabójcy. Jeśli nie potrafi cierpliwie trwać w gotowości, wtedy jego zadanie może skończyć się o wiele za wcześnie i, najczęściej, nagłym zgonem.  Zaraz po tym idzie odcięcie sumienia od reszty. Któż by wytrzymał wieczne użalanie się nad pechowcami? To jest już o wiele trudniejsze... Przypomina operację na otwartym sercu. To nie jest robota dla każdego. Nie zrozumcie mnie źle, każdy może zabić, tak to już jest zapisane w genach, ale nie każdy jest w stanie spojrzeć później w lustro. Niektórzy zamykają się w sobie, inni popełniają samobójstwo, a ja śnie... Ale o tym później.
   Tak, jestem zabójcą, najemnikiem... Macie prawo mną gardzić. Szczerze mi to wisi. Ale postarajcie się pojąć w jakiej znajduję się sytuacji... Albo to, albo wyławianie rozmiękłego, czarnego gówna, które kręci tym światem. O co mi chodzi? Węgiel. Po wielkiej powodzi w 2012 roku stał się cenniejszy od złota i kamieni szlachetnych. Surowiec, zdawałoby się, podstawowy, a każdy, kto go ma jest panem. Ja wolę zabijać. Właściwie to to samo, tylko zawinięte w złoty papierek. Prędzej, czy później i tak dopadnie cię śmierć.
   Zapytacie się po co ja to piszę... Robię to, by zabić czas i na dobre odżegnać się od sumienia. Cholera, nie po to uczyłem się pisać i czytać, by skończyć jak te tłuki, wydobywające resztki przeszłego świata. „Zejdź pod wodę, wyjmij gównianą śrubkę, wynurz”. Po co tutaj wykształcenie? Jeśli zginie idiota, to w kolejce stoi parę setek innych. Znów schodzę z tematu... O kataklizmie napiszę nieco później, teraz mam robotę.

***

   Cavadrac siedział na dachu dawnego zabrzańskiego Domu Muzyki i Tańca. Wyjątkowo przytrafiło mu się proste i dochodowe zadanie. Trzeba było skasować nielojalnego księgowego... Jakby ktoś wyciął kawałek scenariusza amerykańskiej szmiry... Nie ufajcie prawnikom, kominiarzom, księgowym, k***a, nie ufaj nikomu... W każdym bądź razie cel zwinął sto pięćdziesiąt patyków i się ulotnił. Choć nie do końca. Zjawił się u lokalnego biznesmena i zaczął dobierać do jego żony... Obaj się zgadali i wyznaczyli nagrodę                w wysokości stu tysięcy złotych. Niezbyt wygórowana cena, ale jednak... Facet mieszka przy ulicy De Gaulle’ a. Głupie posunięcie... Dziesiątki idealnych miejsc dla snajpera...
   Zabójca otworzył neseser i zaczął składać części karabinu snajperskiego PSG 1. Cudownie wytłumiony, a amunicja 7.62 mm wybijała dziury wielkości pięści. Montował celownik optyczny, gdy zobaczył, że obiekt opuszcza budynek. Idiota sterczał na  schodach, czekając niewiadomo na co. Dobra, po kolei. Najpierw zdjęcia. Cavadrac wycelował obiektyw i zrobił parę fotek. Pierwszy z dwóch wymaganych dowodów.
   - A teraz część artystyczna – Cavadrac uśmiechnął się, wymierzając karabin. Słońce nie świeciło dziś zbyt mocno, więc nie musiał obawiać się przedwczesnego wykrycia. Celował w serce. Strzał  w głowę byłby efektowny, ale musiał dostarczyć również dowód numer dwa. – Na jakim świecie ten palant żyje? Tak sterczeć –szepnął.
   Powietrze rozdarł huk wystrzału i księgowy osunął się na kolana. Zamiast twarzy miał krwawą miazgę. Cavadrac oderwał oko od lunety i ze zdziwieniem rozejrzał dookoła. Na budynku dawnej szkoły był jego konkurent. Mężczyzna cieszył się z  celnego strzału... Pieprzony amator ze snajperką kupioną na targu. Zabójca zwrócił karabin w stronę podskakującej z  radości konkurencji i pociągnął za spust. Tłumik to błogosławieństwo jego profesji. Żółtodziób pewnie by się tego nauczył, gdyby właśnie nie leciał głową w dół             z wysokości czwartego piętra.  
   - Głupie ścierwo. Zjebał taką fajną robotę – postukał w słuchawkę. – Jesteś tam, kochanie?
   - Sam jesteś głupie ścierwo – głos był zniekształcony, ale bez wątpienia kobiecy –            bo dałeś się wyrolować jakiemuś frajerowi.
   - Uszczypliwa jak zawsze – Cavadrac rozmontował karabin i zamknął neseser. – Wracam do domu. Przygotuj kolację dla mężusia – kobieta po drugiej stronie parsknęła śmiechem.
   - Nie ma kasy, nie ma żarcia. Musimy  wyżyć na tym, co odłożyliśmy.
   - Ooo... Mówisz o tej stówie?
   - Idiota – połączenie zostało zerwane. Cavadrac tylko się uśmiechnął i ruszył w stronę schodów.

29.04.2020 r.

C.G. Hicks, odziany w skórzaną zbroję, biegł przez ruiny dawniej zwane Miastem Aniołów. W jednej ręce niósł pistolet maszynowy H&K MP5, a drugą podtrzymywał rannego towarzysza. Biegł, mimo tego, że strzały umilkły już pół godziny temu. Maska tlenowa zasłaniała dolną część okrągłej twarzy. Szare oczy wyrażały szaleństwo a krótko obcięte brązowe włosy były brudne                               i posklejane krwią.
   - Cholerni Raidersi, kto mógł to przewidzieć? – maska zniekształcała głos, wprowadzając               w niego metaliczne nuty. – Tylu ludzi poszło w diabły. Ale nie martw się, Red, wyciągnę nas stąd! Wrócimy do bazy           i wszystko będzie dobrze... – nagle upadł, uderzając głową o ziemię. –k***a! Nic ci nie jest, stary? – odwrócił się i zobaczył ziejącą czernią dziurę zamiast twarzy swojego towarzysza. Mężczyzna wpatrywał się w nią                z niedowierzaniem. –To ja cię targam aż tutaj, a ty se tak po prostu zdychasz? –odrzucił zwłoki na bok i szybko je przeszukał. –Paczka fajek i dwa magazynki do Kałasza, dzięki –poklepał swojego byłego przyjaciela po hełmie              i już szykował się do dalszej drogi, gdy do ziemi przydusiła go seria z Browinga.
   - k***a mać! – zaczął czołgać się do pobliskiego budynku. Osy kalibru .50 wzbijały wokół niego tumany kurzu i piachu.
   Gdy już znalazł się we względnie bezpiecznym miejscu wychylił głowę przez okno. Naliczył trzech Raidersów nim trzask zamków ich broni zmusił go do ponownego ukrycia. Sam dysponował tylko starym, poobijanym MP5 i dwoma granatami. Standardowy przydział rekruta Strefy. Hicks rozejrzał się po zdewastowanym pomieszczeniu i zobaczył jedyną możliwą drogę ucieczki –schody wiodące na wyższe piętro.
   - Mam nadzieję, że nie kończą się w połowie – mruknął do siebie i ruszył pochylony w ich stronę.            W momencie, gdy dotarł do celu przewiesił sobie broń przez ramię i zerwał się do biegu. Docierał do półpiętra, jeszcze dwa schodki i będzie bezpieczny...
Wtedy coś metalowego odbiło się od podłogi, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą się krył. Skoczył,  w powietrzu pokonując resztę dystansu i padł na podłogę. Budynkiem wstrząsnął wybuch. Konstrukcja jęczała, gdy jedna ze ścian zmieniła się w stertę gruzu.
Krztusząc się pyłem, Hicks przewrócił się na plecy. Wiedział, że Raidersi zaraz wejdą do środka, choćby z czystej ciekawości.
- Wstawaj, gnojku – powiedział do siebie i zerwał się na nogi.
Po pordzewiałej drabince wszedł na sypiący się dach i rozejrzał po okolicy. W dole trzech napastników właśnie wbiegało do budynku, pozostawiając czwartego ,wcześniej ukrytego, na warcie. Trzymał karabin myśliwski. C. G. wziął rozbieg i przeskoczył na dach drugiej, niższej budowli. Niestety ten nie wytrzymał tego nagłego ataku i mężczyzna ciężko upadł piętro niżej.
-k***a raz jeszcze –wyrwało mu się, gdy starał się pozbierać. Wiedział, że łoskot towarzyszący jego upadkowi ściągnie tu wartownika. Przesunął MP5 z pleców do biodra i położył się na stercie kamieni, starając się nawet nie oddychać.
Po minucie usłyszał ostrożne kroki bandyty. Przez przymrużone powieki widział, że człowiek niósł wymierzony przed siebie karabin. Broń świetną na większy dystans, ale zupełnie nie sprawdzającą się                 w pomieszczeniach. Raider zobaczył Hicksa i ruszył w jego kierunku, chcąc upewnić się, czy upadek był śmiertelny, czy może jest jedynie ranny i potrzebuje pomocnej dłoni, która ukróci jego cierpienia.
Stanął nad nim tak, że C. G. czuł smród dawno niemytego ciała. Zbierało mu się na wymioty, ale skrajnym wysiłkiem woli się powstrzymał. Poczuł dotyk zimnej lufy na swoim czole. Raider nie osiągając żadnych zadowalających rezultatów kopnął mężczyznę z całej siły w nogę. Gdy nie doczekał się żadnej reakcji opuścił karabin. Wtedy MP5 Hicksa podskoczył w górę, wypluwając       z siebie połowę magazynka.. Napastnik był martwy nim upadł na podłogę. Krwawy szlak dziur              w jego ciele wiódł aż do roztrzaskanej czaszki.
- Spoczywaj w kawałkach, frajerze –C. G. wyszczerzył się do ocalałej części twarzy. –Ciekawe, co też mi przyniosłeś... –zajął się przeszukiwaniem zwłok Raidera. Karabin, dziesięć sztuk amunicji 7.62 mm                     i strzykawka z Psycho. –Głupi ćpun –narkotyk rozgniótł butem.
Po krzykach wywnioskował, że znaleźli jego drogę ucieczki. Podskoczył i wdrapał się na dach. Wziął przedostatni granat i rzucił na sąsiedni budynek. Właśnie w tym celu nie zatrzaskiwał klapy prowadzącej do środka. Czarna kula odbiła się parę razy i wpadła prosto na schody. Tym razem wybuch spowodował zapadnięcie się połowy dachu. To wyjście zostało zablokowane. Wymierzył karabin w drugie, na parterze.
- k***a mać! –ktoś jednak przeżył... –Stan ,przytargaj tu swoje tłuste dupsko i weź apteczkę! –a więc czwarty napastnik miał jakieś imię. –Szybko!! Słyszysz mnie?! –z chmury pyłu wyłoniła się sylwetka jedynego żywego bandyty.
- Ej! –Hicks krzyknął do niego i, gdy tamten popatrzył w górę, nacisnął spust. Kula przeszyła  Raidersowi gardło. Charczał, starając się zatamować krwawienie z tętnicy. Padł na ziemię, topiąc się we własnej krwi.
C.G. uzupełnił magazynek i ostrożnie zszedł na dół. Nie miał zamiary potłuc się jeszcze bardziej lub, co gorsza, skręcić sobie karku. Przed dalszą drogą postanowił pogrzebać trochę              w sprzęcie zabitych Raiderów. Nadzieje na zdobycie Browinga spełzły na niczym. Musiał zostać pogrzebany razem z dwójką napastników. Tymczasem na wschodzie rozległy się odgłosy strzelaniny.
- Wiec tam jesteście –uśmiechnął się z mieszaniną radości i ulgi. –Już pędzę na pomoc –poprawił MP5, wzmocnił chwyt na karabinie i pochylony pobiegł na spotkanie resztek swojego oddziału.  

***

   Tej nocy znów miał dziwny sen. Nie wiedział co oznaczał, jak go powstrzymać ani zapanować nad nim. Zerwał się z łóżka. Już nie spał... Obudził się... Kolejny dzień na tym pieprzonym świecie. Na dodatek ktoś zwinął mu zlecenie. Zabił gnoja, ale kasa była nie do odzyskania. O czym myślał, gdy decydował się na zostanie najemnikiem? Bzdurne filmy chyba wygładziły mu mózg na dobre... Strzelaniny, pościgi, eksplozje, nieśmiertelni bohaterowie oraz zastępy bezimiennych, których sensem życia była efektowna śmierć. Tak serio, to walka o śmierć w gównie i życie w rynsztoku... Mała, acz coś tam znacząca, różnica.
   - Wstałeś? – kobiecy głos rozległ się z pokoju obok.
   - Tak jest, pani szefowo – Cavadrac wstał i w samych bokserkach wszedł do kuchni. – Jak się masz Kochana?
   - Prócz tego, że jestem na ciebie zła? – Monika skrzywiła się. – Dobrze – cmoknęła mężczyznę w policzek. – Żałuję tylko, że i w tym miesiącu musimy głodować.
   - Nie musimy – Cavadrac uśmiechnął się do żony. – Zaraz sprawdzę pocztę... Monikuś, uśmiechnij się, proszę...
   - Głupek – dziewczyna pokazała mu język – ale i tak cię kocham. Idź już – klepnęła go w tyłek, gdy wychodził.

***
   Od potopu w 2012 wszystko się popieprzyło. Podobno ziemia na chwilę się zatrzymała. Osobiście w to nie wierzę, ale tak twierdzą najtęższe, z tych, co przeżyli, głowy. Ktoś kiedyś to przewidział, ale nikt nie dał wiary... No to nas udupiło. Bo, gdy planeta ponownie ruszyła, zrobiła to w drugą stronę. Bieguny się pozmieniały, morza wypiętrzyły,            a góry zapadły... Trwało to nie niecały rok. Sekty grzmiały o Gniewie Bożym, zemście na heretykach... Normalka, te oszołomy uwielbiają podcierać sobie dupę absolutem. Mocarstwa obrażały się nawzajem, gnojąc po drodze każdego kto się nawinął. Ale wszyscy byli jednakowo przerażeni... W rok populacja ludzka spadła o miliard, czy półtorej. Jak się zastanowić, to wcześniejsze tsunami przypominały swoja skalą pierdniecie w wannie. Ocalały nieliczne miasta, głównie te na wyżynach. Reszta została albo zmyta, albo zasypana pod ziemią, albo zalana. Handel, przemysł, technologia... Niemal cały dorobek ludzkości poszedł się pierdzielić. Aż do roku 2020, kiedy to woda nieco się cofnęła i wyławianie tego całego bajzlu stało się możliwe. Ludzie nigdy się nie nauczą... Została ich garstka, a gdy dorwali się do broni, zaczęli się nawzajem mordować... głupie ciule... Pomyśleć, że musiałem urodzić się właśnie w takich czasach.
   Zastanawiałem się nad sensem tego wszystkiego. Kurde, gdyby nie moja żona, to dawno bym sobie odstrzelił łeb. To ona trzyma mnie tutaj i to dla niej pracuję. Musiałem coś wykombinować, po prostu, k***a, musiałem... Bolało mnie, gdy patrzyłem jak chodzi głodna tylko dlatego, że nie potrafiłem zarobić na jedzenie. Zatem mit zimnego, nieczułego mordercy szlag trafił, prawda? Co z tego? Wszyscy muszą czasem coś zjeść. Zatem zabijam. Założyłem sobie konto na pewnej stronie w Internecie... Tak, sieć dalej funkcjonuje. Dziwne? Jak cholera. Serwery musiały się ostać. Jak? Nie wiem. Ale ułatwia zdobywanie zajęć.
   Właśnie dostałem wiadomość, która była na równi tajemnicza, jak kusząca.

***

   Cavadrac spojrzał na tytuł wiadomości... „Korporacja”... Niepewnie najechał na nią kursorem.
   - Jest cos?
   - Tak! – odkrzyknął, szybko rozwijając list.

   „Dzień dobry, panie Cavadrac.
Znaleźliśmy pański anons na wiadomej stronie i postanowiliśmy złożyć panu pewna propozycję. Zamierzamy wysłać grupę ludzi w celu odzyskania bardzo cennego przedmiotu. Niestety, nie możemy ujawnić jego wartości ani nazwy. Pragniemy, żeby dołączył do niej ktoś o pańskich zdolnościach.
   Jeśli jest pan zainteresowany, prosimy o odesłanie maila bez treści. W temacie musi pan wpisać „tak”. Wtedy na pańskie konto zostanie przelana zaliczka w wysokości tysiąca złotych. Otrzyma pan również wiadomość zwrotna, zawierającą datę oraz miejsce spotkania z naszym Przedstawicielem.
Z poważaniem
Korporacja 20.”

   Żadnej daty, nazwiska, niczego... Same konkrety i cena... Nie wahał się. Szybko kliknął na „odpowiedz” i wklepał „tak” do rubryki oznaczonej jako temat. Teraz pozostało jedynie czekać... Dwie minuty.

------------------------------------------------------------------------------------------------

17
FanFik / Dwa opowiadanka
« dnia: Kwietnia 17, 2006, 04:49:36 pm  »
Witajcie :) Przez święta nie miałem czasu na pisanie (wogóle wyjechalim, więc nawet komputerka nie było XD) Ale wygrzebałem dwa, stare opowiadanka... Oszlifowałem i oto one :) Miłej lekturki.

------------------------------------------------------------------------------------------------

PIĘKNY DZIEŃ
Autor: Piotr Szczeponik


Jim Norland już od trzech godzin siedział w szafie. Kiwając się niczym w nagłym ataku choroby sierocej mamrotał coś pod nosem. Smród potu połączonego z fekaliami i wszechobecnym odorem śmierci już dawno przestał drażnić jego zmysł powonienia, a mokre spodnie przykleiły się do nóg. Ukrył się tutaj gdy tylko usłyszał krzyki towarzyszące strzelaninie. Zbliżały się w stronę jego domu. Od tej pory czekał, odchodząc od zmysłów w ciasnym pomieszczeniu. Gazety i telewizja już od wczoraj trąbiły o „pochodzie trupów”, widział co spotyka zdrowych, silnych ludzi z powodu najmniejszej rany i tego się właśnie bał. Psy sąsiadów już od dwóch godzin nie szczekały, od przejazdu czarnych pojazdów jedynie rozpaczliwie wyły...
Nagle ciszę zmąconą tylko jego przyśpieszonym oddechem brutalnie przerwał odgłos wyłamywania drzwi prowadzących do budynku. Jim wtulił się najmocniej jak potrafił w ścianę i starał uspokoić organizm. Niestety, zwieracze znów nie wytrzymały i pomieszczenie ponownie wypełnił gryzący zapach moczu. Norland przyłożył dłonie do ust i drżał, czując, że zbliża się nieuniknione.
Wyraźnie słyszał ciężkie kroki na klatce schodowej i powłóczenie nogami po korytarzu. Drzwi prowadzące do jego mieszkania cicho zaskrzypiały i Jima ogarnęła panika. Robił sobie wyrzuty, przeklinając w myślach swoją głupotę. Jak mógł nie zamknąć drzwi? Lecz nagle w zakamarkach jego umysłu zrodziła się słabo tląca iskierka pewności: „Przecież sprawdzałem trzy razy. Na pewno były zamknięte...” Teraz nic nie wydawało mu się pewne. Z zamyślenia wyrwał go krótki jęk istoty, która wkroczyła do jego mieszkania. Odór zgnilizny pomieszany z krwią doprowadziły Jima niemal do omdlenia. Chciał wniknąć w ścianę, mokrą już od potu, zniknąć i znaleźć się w zupełnie innym miejscu, najlepiej ciepłym i bezpiecznym. Cokolwiek było w mieszkaniu Jima zbliżało się, jakby czuło jego obecność, co nie byłoby trudne nawet dla głuchego ślepca, który z trudem kojarzyłby fakty. Smród wydobywający się z szafy był tropem niemożliwym do przegapienia. Gdy kroki urwały się przy drzwiach szafy, a Jim usłyszał szelest koszuli towarzyszący unoszeniu ramienia, zaczął cicho zmawiać modlitwę do każdego znanego mu Boga.
Nagle cienkie, zrobione ze sklejki, drzwi odskoczyły i mężczyzna zaczął krzyczeć. Krzyczał dalej, gdy zrywał się z łóżka zlany potem. Panicznie rozejrzał się po swoim, zalanym słońcem, pokoju. Budzik automatycznie uruchomił radio, gdzie akurat leciała prognoza pogody. Kobiecy głos zapowiadał w Racoon City upały, czyste niebo i niskie stężenia pyłków. Jim jednym ruchem wyłączył radio i trąc oczy powiedział sam do siebie: „Zapowiada się piękny dzień”.
Przebrał się szybko i wiążąc krawat podszedł do okna. To, co zobaczył wprawiło go w osłupienie. Psy sąsiadów zaczęły szczekać... Wąską uliczką przemknęła kolumna czarnych pół-ciężarówek... Psy już nie szczekały... Wyły... Wiedział już, co go czeka. Nie oczekiwał pierwszego wystrzału... Od razu wskoczył do szafy.



KONIEC

------------------------------------------------------------------------------------------------

Wojna nigdy się nie zmienia
Autor: Piotr Szczeponik

   C.G. Hicks, odziany w skórzaną zbroję, biegł przez ruiny dawniej zwane Miastem Aniołów. W jednej ręce niósł pistolet maszynowy H&K MP5, a drugą podtrzymywał rannego towarzysza. Biegł, mimo tego, że strzały umilkły już pół godziny temu. Maska tlenowa zasłaniała dolną część okrągłej twarzy. Szare oczy wyrażały szaleństwo a krótko obcięte brązowe włosy były brudne                 i posklejane krwią.
   -Cholerni Raidersi, kto mógł to przewidzieć? –maska zniekształcała głos, wprowadzając               w niego metaliczne nuty. –Tylu ludzi poszło w diabły. Ale nie martw się, Red, wyciągnę nas stąd! Wrócimy do bazy           i wszystko będzie dobrze... –nagle upadł, uderzając głową o ziemię. –k***a! Nic ci nie jest, stary? –odwrócił się i zobaczył ziejącą czernią dziurę zamiast twarzy swojego towarzysza. Mężczyzna wpatrywał się w nią                z niedowierzaniem. –To ja cię targam aż tutaj, a ty se tak po prostu zdychasz? –odrzucił zwłoki na bok i szybko je przeszukał. –Paczka fajek i dwa magazynki do Kałasza, dzięki –poklepał swojego byłego przyjaciela po hełmie i już szykował się do dalszej drogi, gdy do ziemi przydusiła go seria z Browinga.
   -k***a mać! – zaczął czołgać się do pobliskiego budynku. Osy kalibru .50 wzbijały wokół niego tumany kurzu i piachu.
   Gdy już znalazł się we względnie bezpiecznym miejscu wychylił głowę przez okno. Naliczył trzech Raidersów nim trzask zamków ich broni zmusił go do ponownego ukrycia. Sam dysponował tylko starym, poobijanym MP5 i dwoma granatami. Standardowy przydział rekruta Strefy. Hicks rozejrzał się po zdewastowanym pomieszczeniu i zobaczył jedyną możliwą drogę ucieczki –schody wiodące na wyższe piętro.
   -Mam nadzieję, że nie kończą się w połowie –mruknął do siebie i ruszył pochylony w ich stronę.            W momencie, gdy dotarł do celu przewiesił sobie broń przez ramię i zerwał się do biegu. Docierał do półpiętra, jeszcze dwa schodki i będzie bezpieczny...
Wtedy coś metalowego odbiło się od podłogi, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą się krył. Skoczył,  w powietrzu pokonując resztę dystansu i padł na podłogę. Budynkiem wstrząsnął wybuch. Konstrukcja jęczała, gdy jedna ze ścian zmieniła się w stertę gruzu.
Krztusząc się pyłem, Hicks przewrócił się na plecy. Wiedział, że Raidersi zaraz wejdą do środka, choćby z czystej ciekawości.
-Wstawaj, gnojku –powiedział do siebie i zerwał się na nogi.
Po pordzewiałej drabince wszedł na sypiący się dach i rozejrzał po okolicy. W dole trzech napastników właśnie wbiegało do budynku, pozostawiając czwartego ,wcześniej ukrytego, na warcie. Trzymał karabin myśliwski. C. G. wziął rozbieg i przeskoczył na dach drugiej, niższej budowli. Niestety ten nie wytrzymał tego nagłego ataku i mężczyzna ciężko upadł piętro niżej.
-k***a raz jeszcze –wyrwało mu się, gdy starał się pozbierać. Wiedział, że łoskot towarzyszący jego upadkowi ściągnie tu wartownika. Przesunął MP5 z pleców do biodra i położył się na stercie kamieni, starając się nawet nie oddychać.
Po minucie usłyszał ostrożne kroki bandyty. Przez przymrużone powieki widział, że człowiek niósł wymierzony przed siebie karabin. Broń świetną na większy dystans, ale zupełnie nie sprawdzającą się                 w pomieszczeniach. Raider zobaczył Hicksa i ruszył w jego kierunku, chcąc upewnić się, czy upadek był śmiertelny, czy może jest jedynie ranny i potrzebuje pomocnej dłoni, która ukróci jego cierpienia.
Stanął nad nim tak, że C. G. czuł smród dawno niemytego ciała. Zbierało mu się na wymioty, ale skrajnym wysiłkiem woli się powstrzymał. Poczuł dotyk zimnej lufy na swoim czole. Raider nie osiągając żadnych zadowalających rezultatów kopnął mężczyznę z całej siły w nogę. Gdy nie doczekał się żadnej reakcji opuścił karabin. Wtedy MP5 Hicksa podskoczył w górę, wypluwając       z siebie połowę magazynka.. Napastnik był martwy nim upadł na podłogę. Krwawy szlak dziur w jego ciele wiódł aż do roztrzaskanej czaszki.
-Spoczywaj w kawałkach, frajerze –C. G. wyszczerzył się do ocalałej części twarzy. –Ciekawe, co też mi przyniosłeś... –zajął się przeszukiwaniem zwłok Raidera. Karabin, dziesięć sztuk amunicji 7.62 mm                     i strzykawka z Psycho. –Głupi ćpun –narkotyk rozgniótł butem.
Po krzykach wywnioskował, że znaleźli jego drogę ucieczki. Podskoczył i wdrapał się na dach. Wziął przedostatni granat i rzucił na sąsiedni budynek. Właśnie w tym celu nie zatrzaskiwał klapy prowadzącej do środka. Czarna kula odbiła się parę razy i wpadła prosto na schody. Tym razem wybuch spowodował zapadnięcie się połowy dachu. To wyjście zostało zablokowane. Wymierzył karabin w drugie, na parterze.
-k***a mać! –ktoś jednak przeżył... –Stan ,przytargaj tu swoje tłuste dupsko i weź apteczkę! –a więc czwarty napastnik miał jakieś imię. –Szybko!! Słyszysz mnie?! –z chmury pyłu wyłoniła się sylwetka jedynego żywego bandyty.
-Ej! –Hicks krzyknął do niego i, gdy tamten popatrzył w górę, nacisnął spust. Kula przeszyła  Raidersowi gardło. Charczał, starając się zatamować krwawienie z tętnicy. Padł na ziemię, topiąc się we własnej krwi.
C.G. uzupełnił magazynek i ostrożnie zszedł na dół. Nie miał zamiary potłuc się jeszcze bardziej lub, co gorsza, skręcić sobie karku. Przed dalszą drogą postanowił pogrzebać trochę w sprzęcie zabitych Raiderów. Nadzieje na zdobycie Browinga spełzły na niczym. Musiał zostać pogrzebany razem z dwójką napastników. Tymczasem na wschodzie rozległy się odgłosy strzelaniny.
-Wiec tam jesteście –uśmiechnął się z mieszaniną radości i ulgi. –Już pędzę na pomoc –poprawił MP5, wzmocnił chwyt na karabinie i pochylony pobiegł na spotkanie resztek swojego oddziału.  

Koniec

------------------------------------------------------------------------------------------------

Co o tym sądzicie? Pisałem je ze dwa lata temu. Oparłem na grach, które najbardziej  wpłynęły na mnie :P Zapraszam do komentowania :)   
 

18
FanFik / Skasowany
« dnia: Marca 16, 2006, 08:12:40 pm  »
Przykro mi, musiałem usunąć.

19
FanFik / Wielka Wojna
« dnia: Stycznia 13, 2006, 07:44:14 pm  »
Witajcie! Jako mój (niemal) dziewiczy post postanowiłem zamieścić moje opowiadanie (długie, to prawda, mam tego ze 100 stron, a nawet nie wyszedłem poza wstęp). Może wam sie to spodoba, może nie, w każdym bądź razie jestem otwarty na konstruktywną krytykę. Zatem, nie przedłużajac, zapraszam do lektury!

Wielka wojna
autor: Piotr Szczeponik (Ignatius Fireblade)


Prolog

   Gdy wszechświat był jeszcze młody, a mrok spowijał swym całunem oczy nowo stworzonych istot, ośmioro bóstw zgromadziło się nad jałową planetą, a sylwetki ich pozostawały niewidoczne dla pozostałych i postanowili, że to będzie ich świat.
   Jednym słowem zjednoczyli lądy i rozlali wody, otulając je jakoby płaszczem. Wtedy odezwał się najpotężniejszy z nich, ojciec stworzenia, Rivian.
   -Oto oddaję ten świat w wasze posiadanie, czyńcie z nim co miłe waszym sercom, lecz baczcie na jedno! Każdy z was musi stworzyć swój lud a będzie jego przewodnikiem i nauczycielem!- tako mówiąc Rivian rozpłynął się w ciemnościach, pozostawiając siedmiu Bogów samych ze swym zadaniem, lecz nie chciał ominąć tego jakże bawiącego go procesu, tak więc przyglądał się im z ukrycia.
   Każde z bóstw myślą i słowem ukształtowało ziemie, które podobały się zarówno jemu, jak i jego przyszłym wyznawcom. Tak powstały rozległe, zielone równiny, głębokie jeziora, rwące rzeki, nieprzebyte puszcze i skaliste szczyty, drapiące niebiosa.
   Kiedy dzieło zostało zakończone, a Bogowie z zadowoleniem się mu przyglądali, Rivian zapełnił planetę przeróżnymi stworzeniami. I tak wody, lądy, powietrze i ziemia zaczęła tętnić życiem, a Najwyższy był szczęśliwy.
   Wtedy to Bogowie przystąpili do ostatniego zadania, rozpoczęli tworzenie ludów, od tej pory im przypisanych.
   Gavriel wysunął się przed pozostałych i w myślach formował swych podopiecznych, których ukochał od samego początku, a jego myśli były doskonale słyszalne dla pozostałych.
   -Moi wyznawcy będą prawi, waleczni i w całości mi oddani. Zasiedlą każdy dostępny teren i zapełnią go swymi dziećmi! Żadna sztuka nie będzie im obca, a celem ich egzystencji będzie przeciwstawienie się nieczystości!- tak się stało, a Rivian potajemnie dodał kilka cech ukrytych, mających zepsuć ten idealny obraz. Z tego połączenia narodzili się ludzie, lecz pozostali w uśpieniu, zgromadzeni na zielonych łąkach powstającego świata.
   Mglista postać Boga ludzi zamigotała i dołączyła do swoich, a jego miejsce zajął Lupin i natychmiast zmaterializowała się jego wizja.
   -Mój lud będzie narodem wojów, posiądzie siłę i spryt wilka, żyć ma w wioskach na pustkowiu i podzielony zostanie na klany!- Rivian tylko rozbawiła owe marzenie i zmienił trochę obraz stworzony przez Lupina, niszcząc jego pierwotne piękno. Tak narodziły się wilkołaki, śniące na rozległych pustyniach.
   Dopiero po odejściu wilczego Boga na przód wysunął się Tor’ Alu, rozpoczynają swoje dzieło.
   -Mój lud będzie dzieckiem nocy, cichymi łowcami nienawidzącymi światła, a pożywieniem ich będzie krew innych istot, a żyć będą w mrocznych ostępach lasów, uśpieni podczas dnia, czekając na nastanie ciemności. –Rivian tylko się nachmurzył i przeklął tą powstającą rasę, a oni  stali się nieśmiertelnymi i cierpieć mieli wieczny głód.
   Kolejny z Wielkich, Dha’ Tor jeszcze przed wszystkimi stworzył w swym umyśle obraz rasy bliskiej jego sercu ponad wszystko.
-Mój lud stanie się czysty jak łza, piękny, wysmukły miłujący harmonię i ład. Lecz nie lekceważcie go, gdyż może wam stanąć kością w gardle! Opanuje sztukę posługiwania się łukiem lepiej od wszystkich żywych istot i zamieszkiwać będzie lasy, budując swe siedziby na drzewach. –duma rozpierała Dha’ Tora, gdy inni Bogowie słuchali jego myśli, lecz Rivian w swej złośliwości całkowicie odmienił tą rasę, posyłając ją w otchłań ziemi i skazując na wieczne życie w mroku jaskiń. Tako powstały Mroczne elfy, zwane drowami, a ich stworzyciel dumny ze swego dzieła dołączył do nich.
   Teraz Wszechmocny Behemot, przed którym nawet sam Stworzyciel czuł lęk odezwał się do pozostałych.
   -Moi poddani będą podobni mnie, staną się pół-smokami i ponad wszystko ukochają pokój. Piękno ich zachwyci najpiękniejszych, a moc powali najsilniejszych! Zamieszkiwać będą w chmurach, tylko czasami schodząc na ziemie i przyjmować postać człowieka! –resztę cech ukrył przed ciekawskimi umysłami bóstw, a gdy Rivian chciał zbezcześcić tą świętą rasę Behemot zadudnił, nie kryjąc swej wściekłości- Ojcze stworzenia, Mistrzu, nie mówiłem nic, gdy zmieniałeś pozostałych, ale teraz zabraniam ci jakiejkolwiek ingerencji w moich wiernych!! –Rivian zląkł się reakcji Behemota i  posłusznie wycofał się, lecz jednocześnie przepełniała go bezgraniczna złość na smoczego Boga i już zaczął snuć plan zemsty na nim.
   Kryjąc fakt, że Rivian miesza się do dzieła kreacji, Behemot odszedł do swoich. Pierwszy z dwóch pozostałych roztoczył swą wizję, ujawniając każdą myśl czającą się w jego umyśle.
   -Mój lud będzie mieszkał w górach, znajdzie miłość w skarbach ziemi i stanie się bogatszy od pozostałych, lecz ich największy skarb stanie się ich największą bronią, a będzie nią Mithril! –większość myśli Boga Moradina stanowiła mętlik nie do przebycia, lecz z niego wyłoniła się wizja rodu krasnoludów, a Rivian zmienił ich w durrengarów, mroczną odmianę tego szlachetnego narodu. Zadowolony patrzył jak nieświadomy niczego Moradin zagłębiał się w otchłań gór.  Nagle, ku zaskoczeniu Stworzyciela, odezwał się ostatni z bóstw, Xarth, przemawiał prosto do ukrytego Boga, nic nie robiąc sobie z mroku spowijającego jego postać.
   -Panie mój, widziałem wszystkie poprawki wprowadzane przez ciebie w toku tworzenia i jestem pełen uznania dla twego geniuszu, lecz nie sądzisz, że to naruszy stabilność tej rzeczywistości? –Rivian wyłonił się z mroku zbity z tropu zuchwałością Boga.
   -Nie, nic takiego stać się nie może! Zniszczyłem doskonałość tych ludów, ponieważ ta należna jest tylko Bogom i żadna istota śmiertelna nigdy nie dostąpi tego zaszczytu!! –Xarth  odwrócił się w stronę planety i odezwał się, nie kryjąc ironii w swoim głosie.
   -Ależ, czy właśnie nie oświeciłeś naród wamiprów takim przywilejem? Wybacz mi mą zuchwałość, panie, ale łamiesz zasady przez siebie stworzone... –odpowiedź bóstwa wytrąciła Riviana z równowagi, Bóg rozpłynął się, miotając przekleństwa na całą planetę. Xarth jedynie uśmiechnął się pod nosem i nikomu nie ujawnił swoich zamiarów względem jego ludu... Gdy po chwili zstąpił do swoich Stworzyciel wrócił nad tą planetę z zamiarem dodanie jeszcze jednego narodu, mającego siać postrach zarówno wśród śmiertelnych, jak      i  Bogów.
   -Wiedzcie, że nikt nie ma prawa przeciwstawiać się woli Wielkiego Riviana, Ojca stworzenia, Pana wszechświata!! –umysł Najwyższego, zamroczony wściekłością, przywołał do życia demony o kształtach mrożących krew w żyłach, a było ich siedmiu. Rivian zwrócił się do nich, tak mówiąc. –Dzieci moje! Wiedzcie, że zostałyście stworzone jedynie do jednego celu, zagłady! –słysząc to, potwory wydały ogłuszający jęk, ciesząc się z zadania danego im przez ojca. –Będziecie spać w głębinach, dopóki was nie wezwę, a wtedy nic już nie stanie wam na drodze! A teraz ruszajcie! –Demony zawirowały i zstąpiły na ziemię,             a wtedy Rivian jeszcze raz spojrzał na dzieło bóstw. –Od tej chwili jedność będzie waszym przekleństwem!! –nagle w jego ręku zmaterializowała się wielka włócznia, którą cisnął            w lądy, rozdzielając je i posyłając w rożne strony. –Gdy się połączycie moja zemsta ziści się!            A nazwą twą będzie Dominium!!! –tako mówiąc jednym skinieniem wzniósł wielką górę          w centrum świata i tam osiadł.
 

Strony: [1]